Выбрать главу

Jestem pewien, że połknie mój haczyk. Wtedy omówię z tobą dalsze sprawy. No jak, Steve?

Zgoda?

— Nie wiem… Nie wiem… Boję się stracić pracę!

— To oczywiste. Ale lękliwy nie zarobi ćwierci miliona dolarów!

— Jeśli masz zamiar zagrać na jego uczuciach…

— Czy uważasz mnie za ostatniego durnia, Steve?

— Wobec tego powiedz, o co chodzi.

— Powiem ci… Ale później. Najpierw zorganizuj spotkanie. Nie pożałujesz.

— Może bym i zaryzykował, ale…

— Ale?

— Dwadzieścia pięć procent to trochę za mało…

— Wyrobiłeś się przy swoim szefie, Steve! Ile chcesz?

— Widzisz… W wypadku niepowodzenia mogę stracić pracę, podczas gdy ty nie masz praktycznie nic do stracenia. W najgorszym razie boss każe robotom wyrzucić cię na ulicę…

Sprawiedliwość wymaga równego podziału. I ryzyka… I wszystkiego innego…

— To rozbój, Steve… Nie spodziewałem się tego po tobie. Ale dobrze. Trzydzieści procent i ani centa więcej. Bo inaczej pójdę do Ridgersa.

— Myślałby kto! U Ridgersa nic nie wskórasz, mój drogi. Nie dotrzesz nawet do porannego sekretarza… Zresztą jestem gotów trochę opuścić. Czterdzieści procent, Joe. To ostatnie słowo.

— Wykorzystujesz moją trudną sytuację, chłopcze. Trzydzieści pięć i dajmy już temu spokój.

— To nieładnie tak się targować ze starym przyjacielem z ławy szkolnej. Niestety, już wtedy miałem ustępliwy charakter i dlatego szczytem mojej kariery jest stanowisko porannego sekretarza. Trzydzieści siedem procent i zadzwoń do mnie jutro. Powiem ci, kiedy pan

Gollforby Junior cię przyjmie, albo zawiadomię, w jakich zapadłych dziurach brakuje obecnie agentów sprzedaży automatów.

* * *

— Słucham — powiedział pan Gollforby Junior. — Daję panu pięć minut czasu i ani sekundy więcej.

— Niech ten człowiek wyjdzie — Joe wskazał palcem Steve’a. — Sprawa jest zbyt poważna… ee… Gollforby.

Malutkie, bezbarwne oczka właściciela koncernu o światowej sławie rozszerzyły się ze zdumienia. Pan Gollforby Junior z nie ukrywaną ciekawością popatrzył na Joego. Potem wyciągnął pulchną rączkę pokrytą pierścieniami, wyjął cygaro z masywnego złotego pucharka i bez pośpiechu włożył je do automatycznej gilotynki. Obciął. Zapalił. — Pozostały cztery minuty — rzucił, patrząc spode łba na interesanta.

Joe założył nogę na nogę i spokojnie wybrał sobie cygaro. Steve z przerażenia zamknął oczy. — Ja również cenię swój czas, sir — powiedział Joe z lekkim wyrzutem w głosie.

Odgryzł koniec cygara, wypluł na puszysty dywan z drogiego syntetyku, gwałtownym ruchem chwycił stojącą na biurku zapalniczkę w kształcie figurki Homera i przypalił od łysiny poety.

— Trzy minuty — zauważył pan Gollforby już znacznie mniej pewnym głosem.

— Mowa będzie o koncentratorze grawitacji — wycedził niechętnie Joe. — Mam nadzieję, że pan rozumie, co to znaczy? — Zaciągnął się głęboko i wypuścił kłąb dymu pod sam sufit gabinetu.

Pan Gollforby Junior poruszył się niespokojnie na fotelu. Popatrzył na swego sekretarza, ujrzał niekłamane przerażenie wypisane na jego twarzy i… zdecydował się.

— Proszę zostawić nas samych na… kilka minut — powiedział pan Gollforby z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero co połknął żywą osę, która wciąż jeszcze bzykała mu gdzieś pod językiem.

Steve wyszedł chwiejnym krokiem. Drzwi gabinetu automatycznie zamknęły się za jego plecami.

Przeszło dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut… Ekran wizyjny nad drzwiami ciągle pozostawał ciemny.

Wreszcie Steve nie wytrzymał. Nacisnął guzik mikrofonu i powiedział drżącym głosem: — Przepraszam szefie, czy pan mnie jeszcze nie potrzebuje?…

— Może pan wejść — usłyszał w odpowiedzi głos pana Gollforby’ego znamionujący wielkie podniecenie.

— … Teraz pan rozumie, czemu nalegałem, aby ta rozmowa odbyła się bez świadków — usłyszał Steve głos Joego, gdy tylko drzwi gabinetu bezszelestnie rozsunęły się na boki. Joe stał na środku gabinetu, lekko kołysząc się na czubkach palców. Pan Gollforby z głową wspartą na rękach w skupieniu żuł zgasłe cygaro.

— Na jaką odległość działa pański model? — spytał nie patrząc na Joego.

— W promieniu dziesięciu, piętnastu metrów przy maksymalnej koncentracji pola. W wypadku zwiększenia mocy promiennika zasięg działania odpowiednio wzrośnie. Ale trzeba przy tym zachować wielką ostrożność. To — jest najstraszliwsza broń, jaką kiedykolwiek zbudowano na Ziemi. Obliczenia wykazują, że promiennik o średnicy około trzech metrów może bez najmniejszego trudu zdeformować, czyli inaczej mówiąc zniszczyć średniej wielkości planetę.

— Taki aparat nie jest mi na razie potrzebny — wtrącił pan Gollforby. — Ile pan żąda za swoją zabawkę?

— Nie będziemy teraz o tym mówić — zaoponował Joe. — Powrócimy do naszej rozmowy później, kiedy już pan obejrzy koncentrator w działaniu. Oczywiście tanio go nie sprzedam… Może pan zaprosić na próby dowolnego eksperta lub zaufaną osobę. Ale tylko jedną. Nie chcę, aby zbyt wiele ludzi wiedziało o istnieniu aparatu. Mam zamiar go w przyszłości udoskonalić. Nie proponuję panu patentu, lecz jedyny działający model urządzenia. Czemu właśnie panu? Sądzę bowiem, że nie wykorzysta go pan na szkodę ludzkości. Wolałbym nie ręczyć za następstwa, gdyby przyrząd dostał się w ręce maniaka lub gangstera. Chyba pan to rozumie?

— Jeśli kupię od pana aparat, wykorzystam go tak, jak to uznam za stosowne — powiedział pan

Gollforby Junior i sapnął gniewnie.

— Oczywiście, sir — zgodził się uprzejmie Joe. — Ale produkować koncentratorów pan nie będzie.

— I tego nie obiecuję — oświadczył pan Gollforby i zasapał jeszcze głośniej.

— Nie wymagam obietnic — powiedział Joe — bo jestem pewien, że pan tego nie zrobi. Aby sporządzić drugi koncentrator na podstawie mojego modelu, musiałby pan mieć wśród swoich inżynierów drugiego Jonathana Dippa, to znaczy mnie. Moje uszanowanie panu.

— Chwileczkę! — podniósł głos pan Gollforby. — A kiedy?…

— Kiedy pan sobie życzy. Aparat jest gotowy i znajduje się w pewnym miejscu.

— Ale gdzie?

— To obojętne. Można nawet tutaj… — Joe obejrzał krytycznie gabinet. — Co prawda szkoda trochę mebli, bo w czasie prób nie da się uniknąć pewnych zniszczeń… Może pan woli w jakimś ustronnym miejscu za miastem?…

— Wobec tego jutro… Może pan jutro? — pan Gollforby spojrzał pytająco na Joego.

„Po raz pierwszy słyszę, że on pyta, a nie rozkazuje — pomyślał Steve. — Joe chyba naprawdę jest geniuszem!”

— Niezbyt mi to dogadza — powiedział bez entuzjazmu Joe. — Ale… jakąś godzinkę lub półtorej uda mi się chyba wykroić. Niech będzie jutro…

— Mój sekretarz przyjedzie po pana rano, panie Dipp. Proszę mu zostawić swój adres. Koncentrator wypróbujemy w ogrodzie mojej podmiejskiej willi. Trzecim uczestnikiem próby będzie… — pan Gollforby zawahał się przez chwilę. — Trzecim będzie mój sekretarz. Ten właśnie… Jest inżynierem i zna się trochę na tych wszystkich historyjkach. Wezmę od pana tę zabawkę, jeśli wszystko pójdzie… tak, jak pan mi to opowiadał.

* * *

— Mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, co ty właściwie knujesz, Joe — nalegał Steve idąc obok przyjaciela wzdłuż alejki zielonych drzew, przystrzyżonych na kształt geometrycznie prawidłowych piramid, sześcianów i elipsoid. — Powiedz, co zamierzasz zrobić. Nie mogę przecież grać w ciemno, a ty wciąż ukrywasz przede mną prawdę.