— Lepiej będzie, jeśli nie będziesz jej znał do końca — zimno uciął Joe. — Twoje zdumienie i przerażenie najlepiej przekonają twojego szefa. Bądź porannym sekretarzem bossa i nikim więcej. Zagraj swą rolę do końca, to dostaniesz swoje trzydzieści siedem procent. A propos, gdzie ten stary krokodyl będzie na nas czekał?
— Na polanie za tym stawem. Dokładnie o pół do dwunastej wyląduje tam wiropłatem. Nie lubi tracić czasu jeżdżąc samochodami. Ale zwracam ci uwagę, że zachowujesz się nieuczciwie i że to się może źle skończyć. Gdybym wiedział, o co chodzi, mógłbym pomóc, powiedzieć coś w odpowiedniej chwili, a tak…
— Wszystko będzie w porządku, stary. Ty już zrobiłeś najważniejszą część swojej roboty.
Skontaktowałeś mnie z szefem. Reszta należy do mnie.
Kiedy Joe i Steve wchodzili na polanę, nad ich głowami rozległ się cichy szelest i srebrzysta kabina, opadając prawie pionowo w dół, dotknęła amortyzatorami zielonej, krótko przystrzyżonej trawy. Przezroczysta ścianka kabiny odchyliła się w bok i pan Gollforby zstąpił na ziemię.
Steve pośpiesznie się ukłonił. Pan Gollforby skinął mu głową, a potem podszedł do Joego i łaskawie podał mu rękę.
Joe niedbale ją uścisnął. — Ma pan ze sobą maszynę? — Chodzi panu o koncentrator?
— Pewnie, że nie o automat do wody sodowej!
— Koncentrator jest na miejscu. Pan Gollforby rozejrzał się dokoła. — Ale nic takiego nie widzę… — Oto on, sir.
Joe otworzył dłoń i pokazał leżący na niej niewielki, błyszczący równoległościan przypominający kształtem zapalniczkę. — I to wszystko?
— Nie sądził pan chyba, że aparat ma wielkość statku kosmicznego? Wówczas bym go panu nie proponował. — Ale…
– Żadnych „ale”, sir. Rozpoczniemy próbę?
— Uprzedzam, że jeśli ma pan zamiar zrobić ze mnie durnia… — Sir!
— …ciężko pan tego pożałuje — dokończył pan Gollforby z twarzą purpurową z wściekłości. — Na czym chciałby pan wypróbować działanie aparatu? — Wszystko mi jedno!
— Nie żal panu tego pięknego, starego dębu? — Joe niedbale wskazał ogromne drzewo, którego rozłożysta, zielona korona wznosiła się o jakieś dziesięć metrów od nich na skraju polany. — Ten dąb liczy sobie trzysta pięćdziesiąt lat — powiedział pan Gollforby — i ma trzy metry w obwodzie.
— Dlatego też pytam, czy go panu nie żal.
— Czyżby pan miał zamiar tym swoim pudełkiem po zapałkach…
— Wydaje mi się, że tracimy czas na próżno — z lekką irytacją w głosie zauważył Joe. — Może zechce mi pan wyjaśnić, sir, czego pan właściwie ode mnie oczekuje? — Chciałbym wypróbować pański… przyrząd.
— Ja też tylko tego pragnę, sir. To, jak pan był łaskaw się wyrazić „pudełko po zapałkach”, kryje w sobie potworną siłę. Widzi pan ten malutki otworek? To wylot promiennika ukierunkowanego pola grawitacyjnego. Przez tę dziurkę wylatują grawitony, sir… grawitony… Najmniejsze, najbardziej przenikliwe i najpotężniejsze cząstki wszechświata. Strumień grawitonów, jak to już miałem przyjemność panu wyjaśniać, deformuje naturalne pole ciężkości Ziemi. Może pan sobie wyobrazić, sir, co wtedy następuje? — N — tak — powiedział pan Gollforby — ale ja…
— Chwileczkę, sir. Jedyną wadą tego modelu są jego minimalne rozmiary. Strumień grawitonów szybko rozprasza się w przestrzeni. Praktycznie rzecz biorąc o dwadzieścia metrów od aparatu zniekształcenie pola ciężkości jest niewyczuwalne. Można je oczywiście odkryć odpowiednimi przyrządami, ale tak… na oko… nic nie można zauważyć. — Pozwoli pan — zaczął pan Gollforby.
— Tak się ma sprawa z dwudziestometrową odległością — ciągnął dalej Joe. — Ale w promieniu dziesięciu metrów od aparatu deformacja pola ciężkości bez trudu wy kolei pociąg mknący z maksymalną prędkością, zburzy ścianę lub złamie jak zapałkę ten oto dąb. I nikt się nie domyśli, co było przyczyną katastrofy.
„Co za bydlę! — pomyślał Steve. — Aferzysta! Żeby zrobić przyjacielowi takie świństwo!”
Joe jakby odczytał jego myśli, bo odwrócił się w jego kierunku. — W promieniu dwóch, trzech metrów, sir — kontynuował Joe, zwracając się znów do pana Gollforby’ego — zupełnie niewielka dawka ukierunkowanych grawitonów doprowadzi momentalnie do śmiertelnego udaru serca lub wylewu krwi do mózgu tego… osobnika, który znajdzie się w zasięgu promieniowania. Może zechce pan tu spojrzeć. Widzi pan podziałkę. Strzałka stoi na zerze. Kieruję promiennik na… chociażby na niego. — Joe pokazał na Steve’a stojącego o trzy kroki dalej. — Co pan teraz czuje panie, panie… — Prinx — podpowiedział pan Gollforby. — Co pan teraz czuje, panie Prinx?
— Nic — odpowiedział przez zęby Steve, czując że mu krew uderza do głowy.
— Doskonale. Nic pan nie czuje. Proszę spojrzeć, sir. Nic nie czuje, bo wskazówka stoi na zerze. Ale teraz zaczynam obracać regulator. Można to robić całkowicie dyskretnie, kciukiem, trzymając aparacik w zaciśniętej dłoni albo nawet w kieszeni. Tkanina pańskiej marynarki przylgnie po prostu do dyszy promiennika i nic poza tym. Tak więc kieruję wylot przyrządu na pańskiego podwładnego i zaczynam ostrożnie pokręcać regulatorem. Nic pan nie usłyszy, sir. Aparat pracuje zupełnie bezgłośnie. No, a co pan teraz czuje panie… Chreeps?
— Nic — odpowiedział ironicznie Steve i poczuł nagle, że dzieje się z nim coś niezwykłego… Całe otoczenie zaczęło wirować zrazu wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Jakiś ciężar spadł mu na piersi i Steve zaczął się dusić… Chciał krzyknąć, ale z krtani wydobył się tylko stłumiony charkot. Steve rozpaczliwie zamachał rękami i nagle zobaczył, że ziemia obraca się na bok i błyskawicznie zbliża się do niego. Joe nie dał mu upaść. Chwycił Steve’a pod ramię, kilka razy nim potrząsnął i zmusił do utrzymania się na nogach. Oszołomiony Steve zataczał się jak pijany, mamrocząc coś niezrozumiałego.
— Zauważył pan, sir — Joe znów zwrócił się do pana Gollforby’ego — że wskazówką przesunęła się zaledwie o połowę podziałki. Gdyby poszła odrobinę dalej, pana Breepsa można by złożyć na katafalku i zawieźć do krematorium. I żaden lekarz nie wykryłby innej przyczyny zgonu poza udarem serca. Pospolitym udarem serca, panie Gollforby, przy całkowitym braku innych uszkodzeń ciała.
— N tak — powiedział pan Gollforby, spoglądając podejrzliwym wzrokiem to na koncentrator, to na swego sekretarza, który ciągle jeszcze nie mógł przyjść do siebie.
— Może życzy pan sobie wypróbować działanie aparatu na sobie, sir? — spytał czule Joe. — Cieniutki strumyk grawitonów na ćwierć podziałki?
— N tak… — powiedział niezdecydowanie pan Gollforby. — Nie, nie! — wrzasnął zaraz widząc, że Joe kieruje na niego otwór koncentratora. — Nie, do diabła, nie… Mówię, że dość już doświadczeń na żywym osobniku. On mi potem opowie swoje wrażenia — pan Gollforby wskazał ręką na Steve’a i otarł pot z czoła. — Może wobec tego spróbujemy na tym dębie?
— Można — powiedział pan Gollforby. — Ale niech pan z łaski swojej nie łamie go całkiem, najwyżej parę gałęzi, a najlepiej będzie, jak pan go tylko przygnie do ziemi.
— Proszę bardzo — powiedział zimno Joe i skierował dyszę koncentratora na ogromne drzewo. — Proszę podejść bliżej, sir, i obserwować wskazówkę, aby wiedzieć, jak dawkować strumień grawitacyjny. Uniknie pan w ten sposób możliwych przykrości.
Pan Gollforby zbliżył swój mięsisty nos do samej dłoni Joego i tylko od czasu do czasu rzucał podejrzliwe spojrzenia znad okularów na stojące w odległości dziesięć metrów drzewo.