Steve poczuł się już trochę lepiej i również z ciekawością patrzył na dąb, zastanawiając się, co z tego wyniknie. Ale nic się nie wydarzyło. Nawet wtedy, kiedy w oczach pana Gollforby’ego pojawiło się coś przypominającego przerażenie, dąb ani drgnął. — Sądzę, że to wystarczy — powiedział wreszcie Joe.
— Wystarczy — zgodził się pan Gollforby i zaczął nerwowo pocierać szkła okularów. — Ale… on się wyprostuje?
— Już się wyprostowuje — powiedział niedbałym tonem Joe. — Przecież wskazówka doszła tylko do drugiej kreski.
Steve patrzył dokoła i niczego nie rozumiał. Co się wyprostowuje? Czyżby to były skutki doświadczenia?… Steve czuł jeszcze lekkie zawroty głowy i mdłości, jak po morskiej przejażdżce.
— Biorę pańską zabawkę — powiedział pan Gollforby i westchnął. — Zechce pan podać cenę. — Proszę, oto ona. — Joe podał mu niewielką karteczkę z wypisaną jedynką i mnóstwem zer.
Pan Gollforby spojrzał na karteczkę, potem na Joego, znowu na karteczkę i w oszołomieniu zamrugał oczami. — Pan oszalał — wykrztusił wreszcie.
Joe z zimną krwią schował do kieszeni błyszczące pudełeczko koncentratora i wzruszył ramionami. — Zdaje się, że niepotrzebnie straciłem czas — zauważył, do nikogo się nie zwracając.
Odwrócił się, aby odejść i rzucił przez ramię: — Odnoszę wrażenie, że na tym nasza znajomość się zakończy, Gollforby. Ale uprzedzam, że nikt się nie powinien niczego dowiedzieć o tym przedmiociku — Joe poklepał się po kieszeni. — Bo inaczej…
— Ależ to, to… — zaczai pan Gollforby zduszonym głosem.
— To jedyny egzemplarz we wszechświecie, sir. I jego posiadacz stoi na progu… władzy nad światem…
— Milion dolarów — jęczał pan Gollforby. — To rozbój na prostej drodze… Milion za jakąś… zapalniczkę…
Joe, który już odszedł o kilka kroków, znów się odwrócił. — Pan jest naiwny, sir. Żądani miliona tylko dlatego, że właśnie tyle obecnie potrzebuję. Gdybym potrzebował większej kwoty, wymieniłby ją bez wahania. Stworzyłem ten aparat i mam prawo żądać każdej ceny. Wszak żyjemy w wolnym świecie, sir. Sam aparacik kosztuje oczywiście niewiele. Milion to cena mojego odkrycia. Zapewniam zresztą pana, że jest ono warte znacznie więcej. Pierwszy z brzegu gangsterski syndykat… — Pięćset… tysięcy — powiedział pan Gollforby bez przekonania. — Osiemset… osiemset tysięcy. Wróć pan, do diabła!
Pan Gollforby drżącymi rękami wypisał kilka czeków. Joe wsunął je niedbale do kieszeni i podał finansiście koncentrator. — Niech się pan z nim ostrożnie obchodzi, sir. I nie radzę zbyt często eksperymentować na
„żywych osobnikach”, bo ludzie mogą się w końcu domyśleć, że to pan… jest ośrodkiem zniszczenia…
— Zostaw pan swoje rady dla siebie — przerwał mu brutalnie pan Gollforby. — Ja dostałem przyrząd, pan — pieniądze. Mam nadzieję, że się więcej nie zobaczymy!
— Nawet jeśli zbuduję koncentrator o większej mocy?
Pan Gollforby zmierzył go piorunującym wzrokiem i nie zaszczyciwszy odpowiedzią, poszedł w kierunku wiropłatu. Już z kabiny przywołał gestem Steve’a. Poranny sekretarz potykając się powlókł się w kierunku maszyny.
Następnego dnia rano Joego obudził ostry dzwonek wideofonu. Joe podniósł głowę z poduszki i włączył ekran. Na ekranie pojawiła się twarz Steve’a. Poranny sekretarz był blady, a w jego szeroko otwartych oczach zastygło przerażenie.
— Musimy się natychmiast zobaczyć — powiedział Steve, z trudem poruszając wykrzywionymi wargami. — Natychmiast! — Coś się stało?
— Porozmawiamy w cztery oczy. — No to przyjeżdżaj!
— Nie mogę. Spotkamy się w kawiarni przy moście. Najdalej za dziesięć minut. — Co ci tak pilno? — Przyjeżdżaj natychmiast. Stało się coś strasznego.
Ekran zgasł.
Po upływie kwadransa Joe wchodził do kawiarni na brzegu Hudsonu. Steve siedział przy osobnym stoliku obok otwartego na oścież okna. — No? — zapytał Joe zamiast powitania. — Pan Gollforby… umarł.
— A! — powiedział Joe siadając na wolnym krześle. — Musiałeś mnie z tego powodu budzić? — Godzinę temu zapieczętowano jego gabinet i sejfy. Banki koncernu zawiesiły wszelkie operacje.
— Czeki zrealizowałem jeszcze wczoraj… Pieniądze wysłałem do Meksyku. — Musimy natychmiast uciekać, Joe. — Dlaczego?
— Bo… znaleziono go dziś rano w gabinecie… martwego. Udar serca. Jego lekarz stwierdził udar serca. Ale… — Ale?…
— Obok niego leżał ten straszliwy aparat. Twój grawitator. — No i co z tego?
— Jak to, co? Nie rozumiesz? Aparat był włączony. Wskazówka stała przy końcu podziałki. Sam to widziałem. Joe się uśmiechnął.
— To niemożliwe, mój chłopcze. Tam jest sprężyna. Gdy się zwolni regulator, wskazówka musi wrócić na zero. Musi…
— Ale ja sam to widziałem. Ta maszyna piekielna leżała na biurku obok jego głowy, a jej wskazówka stała na maksimum. Widziałem to na własne oczy, Joe. Bałem się jej dotykać, a teraz jest już za późno. Policja wszystko opieczętowała. Może nawet już zabrała ten twój grawitator…
— Koncentrator, Steve!
— Czy to ważne?! Wczoraj widział nas pilot wiropłatu, który obserwował te twoje diabelskie triki ze mną i z dębem.
— To był robot.
— Tym gorzej. Policja zanalizuje zapis jego elektronicznej pamięci i wszystko stanie się dla niej jasne. Jesteśmy zgubieni!
— Zdaje się, że pan Gollforby umarł na udar serca. Tak mówiłeś, Steve?
— Właśnie! I na tym polega nasza tragedia.
— To dobrze, że udało mi się wczoraj zrealizować czeki — powiedział w zadumie Joe. –
Zresztą nie przypuszczałem, że ten Gollforby okaże się takim idiotą. Obawiałem się po prostu bankructwa.
— Powiedziałeś bankructwa, Joe? Czyje bankructwo miałeś na myśli?
— Twojego nieboszczyka bossa. I jak się okazuje, miałem rację. Właśnie dlatego opieczętowano sejfy, a banki zawiesiły wypłaty.
— To niemożliwe.
— Byłeś tylko porannym sekretarzem, Steve. Pan Gollforby finansami zajmował się po południu razem z tą, jakże jej tam….
— Panną Barkeley.
— Właśnie. Nie wiedziałeś wszystkiego.
— A jak ty się o tym dowiedziałeś?
— Naiwne pytanie. Rozmawiałem z nim w cztery oczy ponad kwadrans. W kieszeni kurtki miałem elektroniczny analizator prądów czynnościowych. Znasz przecież tę maszynę, którą się posługują wszyscy detektywi w sprawach kryminalnych? Ale maszyna policyjna ma wielkość solidnej szafy, mnie zaś udało się skonstruować analizator przenośny, nie większy od papierośnicy. Mam go właśnie przy sobie — Joe klepnął się po bocznej kieszeni. — Po powrocie do domu rozszyfrowałem zapis i zdołałem ustalić trzy rzeczy: że po pierwsze twój szef jest głupi i zupełnie się nie zna na technice, po drugie obawia się bankructwa i po trzecie zamierza za pomocą mojego koncentratora zlikwidować jakiegoś człowieka. Porównałem te dane z tym, czego dowiedziałem się od ciebie, i pojąłem bez trudu, że chciał usunąć Ridgersa i przez połączenie obu firm poprawić stan swoich finansów. W naszych czasach nie jest łatwo zgładzić takiego człowieka jak Ridgers, który dysponuje własną policją. I nagle trafia mu się mój „koncentrator grawitacji”. Całkowita gwarancja bezpieczeństwa, a w dodatku mokrą robotę można zrobić samemu… Nie trzeba nawet wynajmować jakiegoś zbira…
— Ale teraz wszystko wyjdzie na jaw. Twój aparat zabrała policja… Trzeba uciekać!
Joe machnął lekceważąco ręką i ziewnął.