Выбрать главу

Wmówiłem w niego, że naprawdę jest tym Ziemianinem, którego psychikę opanował. — Całe szczęście, że trafił na Barneya. Zaraz do niego zadzwonię i powiem, że wszystko w porządku. Jestem zdziwiony, że go nie wyrzucił na zbitą twarz. — Barney jest jednym z nas. Nie wypuściłby faceta od siebie.

— Ale ty go wypuściłeś. Czy jesteś pewien, że to bezpieczne? Czy nie powinieneś… — Wszystko będzie dobrze — powiedziałem. — Zobowiązuję się mieć go na oku do czasu opanowania sytuacji. Myślę, że potem trzeba będzie znowu go zamknąć. Cieszę się jednak, że nie musiałem go zabić. Mimo wszystko jest jednak jednym z nas, imbecyl czy nie. A gdy się dowie, że nie jest ostatnim Marsjaninem, to na pewno tak się ucieszy, że nie będzie miał nic przeciwko temu, że się go zamknie.

Wszedłem do pokoju redakcyjnego i usiadłem przy swoim biurku. Slepper gdzieś wyszedł. Johnny Hale podniósł wzrok znad gazety. — No i jak? Masz materiał?

— Nie — odpowiedziałem. — Jakiś pijak chciał być za wszelką cenę duszą towarzystwa. Nie wiem, po co Bamey dzwonił.

Przełożył Lech Jęczmyk

Ariadna Gromova

Bardzo dziwny świat

Ogromna biała gwiazda stała w zenicie, promienie jej były nieznośnie jasne i palące. Trzeba było włączyć na pełną moc regulatory światła i temperatury, które zużywały mnóstwo energii. Może należało nałożyć hermetyczne skafandry, ale przecież wysłane na zwiady roboty wróciły z zupełnie innymi danymi — promienie gwiazdy padały wtedy na tę część planety z ukosa, sponad horyzontu, i wydawało się, że są nieszkodliwie ciepłe…

— Co za dziwna planeta! — powiedział Młodszy. — Oślepiające światło, upał i ta mordercza, zatruta atmosfera… Czy tu naprawdę mogą żyć jakieś rozumne istoty?

— Są na pewno dostosowane do życia w tych warunkach — spokojnie zaoponował Starszy. — Ucz się myśleć w skali kosmosu… — Popatrzył przez gęstą plątaninę gałęzi i sztywnych jasnych liści na rozległą równinę zalaną białym światłem, na jarzące się oślepiająco jezioro. — Musimy zejść niżej, w cień tego wzgórza. W przeciwnym wypadku regulatory zużyją całą energię, jaką dysponujemy, zanim dowiemy się czegokolwiek i cokolwiek zrozumiemy.

Chwytając się szorstkich gałęzi krzewów, wysokich rurkowatych łodyg, traw o długich obwisłych liściach zeszli na dół. Od razu poczuli się lepiej. Od jeziora wionęło rześkim wilgotnym chłodem, głęboki cień wzgórza skrywał ich przed palącymi promieniami.

Z ulgą usiedli w gęstej wysokiej trawie — była twardawa, sprężysta. Rozejrzeli się. Nad nimi nieruchomo zwisały okrągłe mięsiste liście jakiegoś krzaka — czy też może jakiejś gigantycznej trawy? — liście te miały grube zielone łodygi. Były wielkie, pokrywał je gęsty jasny puszek poprzecinany wyrazistą siatką grubych wypukłych żyłek. Łodygi także pokrywał puch. Młodszy dotknął takiego liścia.

— Przypomina mi to roślinność Estry — powiedział. — Ale tam jest przecież zimno, znacznie zimniej niż u nas. A tu, w takim upale, po co im ta osłona?

— Tak, wygląda to dziwnie — odpowiedział Starszy. — Tym bardziej że inne rośliny jej nie mają. Chociaż… ta na przykład ma…

Popatrzyli na niedużą roślinę o jasnych błyszczących liściach — od spodu pokrywał je gęsty białawy puszek. — Jedne osłaniają się tylko od dołu, inne ze wszystkich stron, a większość nie ma żadnej osłony. Dlaczego? — zastanawiał się Młodszy.

— Daj spokój — poradził mu Starszy. — Widocznie bronią się w jakiś inny sposób. Zresztą nie o to chodzi. Bardziej mnie interesuje, gdzie są gospodarze planety?

— A jeżeli Główny się pomylił i nie ma tu żadnych istot rozumnych? — zapytał melancholijnie Młodszy.

— A satelity? Przecież są sztuczne — przypomniał mu Starszy. — A i tutaj… Widzisz tę drogę? Jest zbyt prosta i zbyt równa jak na naturalną.

— To prawda — niechętnie przyznał Młodszy. — Ale wiesz, to może być wymarła cywilizacja. Powiedzmy, że nagle zakłócona została równowaga biosfery, zwiększyła się na przykład przejrzystość atmosfery albo zmienił się jej skład i oni nie zdołali się przystosować… Przecież sam widzisz, jakie jaskrawe jest tu światło, jak gęste powietrze…

— Okropnie lubisz fantazjować — skrytykował go Starszy. — Przecież z rakiety widziałeś ogromne skupiska mieszkalne, sztuczne światło…

— Sztuczne światło może się palić także i po zagładzie tych, którzy je stworzyli — upierał się

Młodszy. — A takie skupiska domów, jeżeli oczywiście są to domy, mogą być świadectwem katastrofy. Przewidzieli grożące im niebezpieczeństwo i zaczęli się gromadzić w jakichś określonych miejscach… Być może, chcieli zbudować sobie schrony ze sztucznym klimatem, ale już nie zdążyli…

— Może i masz rację — zgodził się bez przekonania Starszy. — W każdym razie to dziwne, że do tej pory żaden się nie pojawił.

— Tak, przecież nie mogli nas nie zauważyć. Jeśli oczywiście żyją.

— Mogli nas nie widzieć — zaprotestował Starszy. — To zależy od tego, jak zbudowany jest ich organ wzroku. Dawniej tego u nas nie rozumiano, w każdym razie, póki nie zaczęły się loty kosmiczne. Jesteś młody. Wylądowałem na Ankrze, kiedy cię jeszcze nie było na świecie. Z początku mieszkańcy Ankry nie widzieli nas ani nie słyszeli. A myśmy widzieli ich zupełnie inaczej, niż wyglądali w rzeczywistości, ich głosy ogłuszały nas. Musieliśmy zastosować transformatory optyczne i akustyczne, dopiero wtedy uzyskaliśmy szansę nawiązania kontaktu. Mieszkańcy tej planety także widzą swój świat zupełnie inaczej niż my.

— Jest zatem możliwe, że ich po prostu nie widzimy! — zawołał Młodszy z przerażeniem. — A tymczasem oni są tuż obok nas?

— Nie… Nie sądzę. Na Ankrze wiedzieliśmy, bardzo dobrze wiedzieliśmy, że jej rozumni mieszkańcy są w pobliżu, wiedzieliśmy to nawet wtedy, kiedy nie nauczyliśmy się jeszcze widzieć ich naprawdę. Oni także wyczuwali naszą obecność. Dla nich to było pierwsze spotkanie z mieszkańcami innego świata. Dobrze, że mieliśmy już niejakie doświadczenie, inaczej nic by z tego wszystkiego nie wyszło… Jak dotąd nie ma tu nikogo. To znaczy — nie ma tu żadnych istot rozumnych…

— Spójrz! — powiedział nagle Młodszy. — Co to?

W górze, na niebie, płynnie i szybko przesuwał się podłużny skrzydlaty kształt, skrzydła były nieruchome, wygięte ku tyłowi. Kształt ów jarzył się w białych promieniach nieubłaganego blasku.

— Ptak? Nie, to nie ptak. Skrzydła są nieruchome. A poza tym — ten metaliczny połysk… — głośno myślał Młodszy. — Oczywiście, to nie jest żywe stworzenie, lecz jakaś aparatura latająca. Słyszysz?

Podłużny kształt już znacznie się oddalił, był niemal niedostrzegalny, niknął w jasności dnia i dopiero teraz doganiając go dał się słyszeć głuchy, narastający grzmot — przelewał się przez niebo w ślad za malejącą sylwetką.

— Leci z szybkością naddźwiękową. W tak gęstej atmosferze! — skonstatował Starszy. — A ty wątpiłeś, czy są tu istoty rozumne?

— Tak… — powiedział cicho Młodszy. — Ale… Ale, wiesz, zaczynam się obawiać spotkania z nimi.

— Dlaczego? — zdziwił się Starszy.

— Przez cały czas mam uczucie, że coś nie jest w porządku. Wydaje mi się, że coś wisi w powietrzu… coś niebezpiecznego. Czuję to przez cały czas.

— Sprawdź — poważnie powiedział Starszy. — Wierzę w te wasze nowe metody, chociaż sam ich nie stosuję, jestem już za stary, żeby przestawić organizm na inny reżym. Ale wierzę w nie, choćby dlatego, że nasz Główny — wtedy nie był jeszcze Głównym — uratował nam wszystkim życie, kiedy byliśmy na planecie Rinkri. Dzięki tym wszystkim nowym metodom. Szybkościowe strojenie psychologiczne, katalizatory wrażeń… Pamiętam. Zginęlibyśmy, nie zdążywszy nawet zrozumieć, co się z nami dzieje, gdyby nie on. Przedtem sądziłem, że to jedna z tych bzdurnych nowinek, ale teraz wierzę.