Выбрать главу

— Policja zwróci się do swoich ekspertów — kontynuował, Steve — a ci bez trudu ustalą przyczynę śmierci pana Gollforby’ego.

— Udar serca.

— Twój grawitator, Joe. Przecież ci mówiłem. Wskazówka stała przy końcu podziałki.

— Niech to diabli wezmą — warknął Joe. — Zamontowałem solidną sprężynę z mojego starego zegarka. Jak temu słoniowi udało się ją zerwać?

— Jaką sprężynę?

— Tam, w „koncentratorze”. Skoro wskazówka pokazywała maksimum, to znaczy, że on zerwał sprężynę. Dlatego strzałka odskoczyła i zatrzymała się w skrajnym położeniu.

— To znaczy, że wszystko przepadło. Nie mamy już żadnego wyjścia?

Steve pociągnął płaczliwie nosem. Joe popatrzył na niego z niesmakiem i politowaniem. — Bywałeś na seansach „Świata Przygód”, Steve? — zapytał po chwili milczenia. — Dawno… Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły… Ale czemu o to pytasz?

— Pamiętasz, jak tam było?… Siadało się w miękkim fotelu i w ciągu pół godziny przeżywało się podróż po wzburzonym morzu, polowanie na wymarłe zwierzęta, na… jak ich tam? — Ichtiozaury?

— Na niedźwiedzie, Steve. Albo na tygrysy… Tygrys rzucał się nŤa ciebie, zwalał z nóg, dusił. Wydobywałeś się spod niego, zabijałeś i tak dalej.

— Pamiętam, to było wspaniałe. Zupełnie, jakby się działo naprawdę.

— No właśnie. A cały dowcip polegał na barwnym stereoskopowym ekranie i umieszczonym za nim emiterze bioprądów. — To już dawno wyszło z mody, Joe.

— Oczywiście. Teraz wymyślono bardziej podniecające rozrywki. Sale „Świata Przygód” zachowały się jedynie na głębokiej prowincji. — Dlaczego o tym wspominasz, Joe?

— Ponieważ w metalowym pudełeczku, które sprzedałem twemu zmarłemu szefowi za milion dolarów, znajduje się tylko miniaturowy emiter bioprądów o działaniu kierunkowym i z ograniczonym programem oddziaływania emocjonalnego. Pan Gollforby pewnie w dzieciństwie nigdy nie bywał w „Świecie Przygód”, a jeśli nawet bywał, to dawno o tym zapomniał. Zresztą dawniej nikt takich emiterów nie potrafił robić…

Steve w osłupieniu otworzył usta i milczał. — Mój Boże — powiedział wreszcie. — Mój Boże, przecież to było zwykłe oszustwo. Że też mogłeś się na coś podobnego zdecydować!

— Nie miałem innego wyjścia. Muszę zakończyć pracę nad swoim nowym wynalazkiem. To niezwykły wynalazek…

— Dobrze przynajmniej, że nie mamy go na sumieniu, Joe. — Mówił dalej Steve. — Jako człowiek uczciwy…

— Muszę cię zmartwić — powiedział Joe. — Chyba jednak jesteśmy winni jego śmierci. Wszystko przez tę sprężynę. Gollforby chciał prawdopodobnie wypróbować działanie aparatu na sobie. Odrobinkę… Nacisnął regulator, sprężyna się złamała, wskazówka odskoczyła, a on umarł ze strachu. Miał słabe serce….

— To straszne — powiedział Steve. — To straszne… Ale przecież policja niczego się nie dowie, prawda?

— Nie przejmuj się, Steve. Szanuj serce… — A zapłacisz mi moją część? Zostałem bez pracy!

— Dostaniesz swoje pieniądze w całości — powiedział beztrosko Joe. — A co z nimi zrobisz, Steve?

— Kupię cottage na zachodnim wybrzeżu, ożenię się i będę hodował kwiaty. A potem pewnie otworzymy kwiaciarnię. Całe życie marzyłem o kwiatach, Joe. A co ty zamierzasz zrobić?… — Będę kontynuował pracę nad swoim wynalazkiem. Teraz, kiedy mam pieniądze na niezbędny sprzęt… O! teraz skonstruuję wspaniałą rzecz!… Jeszcze o mnie usłyszysz, chłopie. — Jesteś bardzo zdolny — powiedział w zamyśleniu Steve. — Bardzo zdolny, bardzo. Wpaść na taki pomysł… Powiedz mi, bardzo cię proszę — Steve się zaczerwienił. — Czy miałeś analizator przy sobie, kiedy rozmawiałeś ze mną? — Miałem — Joe odwrócił się i zaczął patrzeć przez otwarte okno — ale nigdy nie miałem zamiaru rozszyfrowywać twoich bioprądów, Steve. Jesteśmy przecież starymi kumplami…

Nieprawdaż?

— A jednak ryzykowaliśmy. Bardzo ryzykowaliśmy — powiedział Steve. — Wszystko wisiało na włosku. Co byś zrobił, gdyby on chciał złamać to drzewo albo zburzyć jakąś ścianę? Co wtedy?

— Złamałbym to drzewo — powiedział spokojnie Joe.

— Co ty mówisz! Jak?

— O tak…

Joe wyjrzał przez okno. Plac przed kawiarnią i cienisty bulwar po przeciwległej stronie były zupełnie puste. Jedynie na jednej z ławek siedziała leciwa dama w kraciastej pelerynie i czytała gazetę. Joe wyjął z kieszeni malutki błyszczący równoległościan wielkości zapalniczki, wycelował go w otwarte okno i obrócił palcem pierścień umieszczony na jednym z boków przedmiociku.

Potwornej siły szkwał przemknął po wierzchołkach drzew. Pień najbliższego z nich złamał się jak zapałka… Ciężka zielona korona runęła na zalany słońcem beton placu, zrywając po drodze przewody elektryczne.

— No to na razie, Steve — powiedział Joe wstając. — Na mnie już czas. Spotkamy się za trzy dni w Ciudad Mexico…

— Całkowite złudzenie — oświadczył zachwycony Ste — ve. — Zupełnie, jakby to było naprawdę…

— To tylko zmniejszony model — powiedział Joe ode drzwi. — Teraz zbuduję urządzenie o większej mocy. — Pomachał ręką i wyszedł z kawiarni.

Steve znów spojrzał przez okno. Złamane drzewo leżało na betonowych płytach placu, a wokół niego biegała wymachując gazetą leciwa dama w kraciastej pelerynie. — Długo działa — powiedział do siebie Steve i zakrył dłonią oczy.

Rozległy się policyjne gwizdki. Zza kontuaru wytoczył się robot — kelner i wlepił w okno swe nieruchome czerwone oczka. Potem przyszedł również barman w białym garniturze i też zaczął patrzeć na plac.

— Czy coś się stało? — zapytał Steve nie odrywając dłoni od oczu. — Nie widzi pan? — zdziwił się barman. — Piorun uderzył w drzewo.

— I powalił je — dodał swym melodyjnym głosem robot. — Niezwykłe zjawisko, sir, jeśli weźmiemy pod uwagę bezchmurną, słoneczną pogodę i wskazania barometru.

Steve wstał i zataczając się poszedł do wyjścia. — Zapłacił? — zapytał barman robota. — On niczego nie zamawiał, szefie. — Widocznie gdzieś indziej się zaprawił — pokiwał głową barman.

Steve wyszedł na plac. Obok powalonego drzewa stały już policyjne wozy i leciwa dama tłumaczyła coś sierżantowi, przyciskając gazetę do swej kraciastej peleryny.

Przełożył Tadeusz Gosk

Gerald Kersh

Niebezpieczny sejf

Ma pan dobre oko, naprawdę znakomite oko, jeśli rozpoznał mnie pan na podstawie tych fotografii, które ukazywały się w prasie około 1947 roku. Przypuszczam, że trochę się zmieniłem od tamtego czasu, ale rzeczywiście jestem Peter Perfrement i otrzymałem tytuł szlachecki za pewne prace z dziedziny fizyki nuklearnej. Cieszę się, że ktoś mnie wreszcie rozpoznał. W przeciwnym razie mógłby mnie pan uznać za zbiegłego więźnia, wariata lub coś w tym rodzaju. A to dlatego, że mam zamiar poprosić, żeby zechciał pan usiąść w tym ciemnym kącie i zasłonić mnie swoimi szerokimi ramionami. Proszę obserwować to lustro za mną, a wtedy zauważy pan w pewnym momencie dwóch facetów, wchodzących do tego małego, zacisznego lokalu. Ci faceci przyjdą tu po mnie i jeden rzut oka na ich smutne oblicze powie panu, że to są tajniacy.

Oczywiście wypatrzą mnie tutaj, a potem będzie: „O, Sir Peter, jak to dobrze, że pana tu spotkaliśmy”. I udając, że mają ważny interes, wyprowadzą mnie stąd. Uciekanie tym dwóm młodym ludziom jest jedną z niewielu przyjemności, jakie mi jeszcze pozostały. Raz wydostałem się w koszu od bielizny. Dzisiaj włożyłem kombinezon roboczy na strój wieczorowy i poszedłem na koncert. Mam zamiar wrócić dobrowolnie do Ośrodka, ale przedtem chcę się trochę nacieszyć wolnością. Oczywiście znalazłem się w obecnej sytuacji wyłącznie z własnej winy. W 1950 przeszedłem na emeryturę i skończyłem z fizyką raz na zawsze, tak wtedy sądziłem. W tym czasie mechanizm bomby atomowej, takiej, jaka została zrzucona na Hiroszimę, był już publiczną tajemnicą. Moja praca stanowiła zamknięty rozdział nauki.