Выбрать главу

— Powiedział pan, gaz łzawiący?

— Tak. Bardzo skoncentrowany.

— W takim razie natychmiast odejdźcie od drzwi — krzyknąłem i zwróciłem się do

Frankenburga. — Wiem, że każde moje słowo doprowadza cię do szału, ale wiem też, że jesteś uczciwym człowiekiem. Przyjmując, że moje notatki mówią prawdę — a przysięgam, że tak jest — zobaczycie, że mój fluor 80+ wykazuje zdolność łączenia się z jednym związkiem chemicznym. Tylko z jednym. Z C3H7CIO. I to jest właśnie ten cholerny gaz łzawiący.

Frankenburg skinął głową. Chiappe mruknął: — Nie kijem go, to pałką.

A stary Raisin powiedział: — Zdaje mi się, że osiągnęliśmy to, co w dramacie nazywają impasem. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

Tylko mały Imhof spytał przytomnie: — Czy jest tutaj w ogóle jakieś miejsce nie bronione systemem alarmowym?

Le Queux odpowiedział: — Technicznie rzecz biorąc jest jedna ściana, do której można dostać się od zewnątrz — jeśli to tak można nazwać. Tył naszego skarbca przylega do skarbca jubilera Monnickendama, naszego sąsiada. Jego skarbiec też ma ściany o grubości dwóch stóp, tak więc…

— Aha! — powiedział szef policji.

— Dajcie tu Monnickendama — zarządził minister bezpieczeństwa, i słynny jubiler został błyskawicznie dostarczony na miejsce.

Powiedział on: — Z przyjemnością otworzyłbym mój skarbiec, ale mam wspólnika, pana Warmerdamia. Nasz skarbiec ma dwa zamki, które trzeba otwierać jednocześnie. Zamki te są tak umieszczone, że jeden człowiek nie może ich otworzyć. Ja znam kombinację jednego zamka, a Warmerdam — drugiego. Dlatego musimy być obaj przy otwarciu skarbca. — W ten sposób ludzie się bogacą — mruknął Raisin.

— W ten sposób ludzie pozostają bogatymi — poprawił go Monnickendam. — Gdzie jest ten Warmerdam? — W Londynie.

Zatelefonowano do Londynu i agenci Secret Service wyciągnęli wyrywającego się Warmerdama z restauracji, zawieźli na lotnisko i wystrzelili odrzutowcem do Sables des Fesses z taką szybkością, że przybył na wpół przytomny, z serwetką zawiązaną pod brodę. Teraz z wyrazu twarzy szefa policji można było odczytać, że całą sprawę uważa za ostatecznie wyjaśnioną. Uznał mnie za genialnego przestępcę, za Moriarty’ego, którego głównym celem był przez cały czas skarbiec jubilera. Wzmocnił kordon policji i dopiero wtedy Monnickendam i Warmerdam otworzyli skarbiec.

Ludzie z firmy Custodia przystąpili do pracy — ale przedtem dwaj jubilerzy zażądali od prezesa banku pisemnego i notarialnie poświadczonego zobowiązania do pokrycia strat — podpisu ministra nie chcieli uznać. Wreszcie, po przebiciu ściany ich skarbca, zaczęliśmy się wgryzać w tylną ścianę banku.

— Czas ucieka — przynaglałem.

Raisin doprowadzał wszystkich do szału, powtarzając: — Wyobraźnia, przyjaciele, wyłącznie wyobraźnia sprawia, że się pocimy ze strachu. Jak się dobrze zastanowić, to megatona, grozotona czy ultimon nie mogą nam tutaj zrobić większej krzywdy niż, powiedzmy, kilogram dynamitu.

Szef policji wtrącił: — Coś mi się wydaje, że pan jest znawcą materiałów wybuchowych. — No pewnie! — powiedział Raisin —. Wysadzałem w powietrze hitlerowców, w czasie gdy pan, drogi przyjacielu, wymachiwał pałką na służbie Deuxime Bureau.

Będę się streszczał. O piątej rano przebiliśmy się. — W porządku — powiedziałem. — Możecie odpocząć. Fluor 80+ nie może teraz wybuchnąć. — I kiedy zaproponowałem, żebyśmy napili się gorącej herbaty, pan le Queux próbował mnie udusić.

Pracowano jednak dalej, aż otwór powiększył się do dwóch stóp średnicy. Wówczas najszczuplejszy z robotników wziął klucz od mojej skrytki i wcisnął się do skarbca. Wrócił po chwili z małą, zawiniętą w papier paczuszką.

Pokazałem Frankenburgowi, jak bardzo zmniejszyła się jej objętość. — Do licha, niedużo brakowało — powiedziałem.

Ogólnie rzecz biorąc, sądzę, że wyszło mi na dobre to, że wysłano mnie do Anglii i że trzymają mnie pod strażą. Gdybym miał dobrze w głowie, to w ogóle nie pisnąłbym słowa o tym fluorze 80 +. A tak, zrobiłem z siebie więźnia. Uważają mnie za maniakalnego gadułę. Jak gdyby fluor 80+ był tematem do pogaduszek. Przecież każdy może sam sprawdzić, że mówię prawdę. Trzeba wziąć 500 gramów fluorowodoru…

Oho, zdaje się, że nadchodzą moi dwaj przyjaciele. Będę musiał pana pożegnać… Do widzenia panu.

Dobry wieczór panom!

Przelożył Lech Jęczmyk

Dymitr Bilenkin

Dzień, w którym zjawiła się żyrafa

Drzwiczki opadły w dół i różowe oczko pieca oporowego spojrzało na laboratorium. Cząsteczki kurzu wpadały do środka, osiadały na rozżarzonych ściankach i krzesały z nich iskry.

Walentyn chwycił szczypcami porcelanowy tygielek, ostrożnie wsunął go do piecyka i umieścił w podstawce. Śnieżna biel kłaczków wypełniających naczyńko wydawała się czymś nienaturalnym pośród jaskrawego blasku rozgrzanego wnętrza komory. — Ciągle się bawisz w kucharza?

Wala się odwrócił. Sergiusz, zadbany i elegancki w swoich doskonale wyczyszczonych bucikach i nienagannie zawiązanym krawacie, stał za jego plecami i lekko kołysał się na palcach. Wala mimo woli rzucił okiem na swój fartuch — poprzepalany, z oderwanym guzikiem, sterany w bojach laboratoryjny kitel młodego chemika. I zapragnął, aby Sergiusz jak najprędzej się wyniósł. O ile to możliwe, zanim przyjdzie Swietka.

Mruknął coś pod nosem. — Potężna aparatura — tym samym ironicznym tonem powiedział Sergiusz gładząc bok piecyka. — Nowoczesna konstrukcja z metalu, szamotowych cegieł i pogrzebacza.

Wala pośpiesznie szczęknął drzwiczkami. Różowe oczko zgasło. — Właśnie otrzymaliśmy nowy związek, jeśli cię to interesuje. — Taak?

Wala zbyt późno się zorientował, że nie warto było o tym wspominać. Sergiusz wyprowadzał go z równowagi swoim stylem bycia, niedbałą pewnością siebie, która w połączeniu z czarującym uśmiechem tworzyła całość tak nieodpartą, że każda próba przywołania złośliwca do porządku wyglądała śmiesznie i nie na miejscu. Wala zdawał sobie z tego sprawę i małodusznie pasował przed tym naporem ironii i samozachwytu od czasu, kiedy Sergiusz przyłapał go na korytarzu i czule zaśpiewał do ucha: „Chemicy to zera, fizycy — pantery”, a w odpowiedzi na wściekłą replikę Wali uniósł tylko w zdumieniu brwi, jakby mówiąc: „Biedaczysko nie zna się na żartach…!” Wszyscy świadkowie tego zajścia ryknęli ze śmiechu. Tak, to prawda, że nigdy nie dowiedzie swojej racji ten, kto traci panowanie nad sobą. — Geniusz! Boyle-Mariott!

Sergiusz chwycił Walę za rękę i wylewnie ją uścisnął. Potem poprawił strzałkę krawata i zmrużonymi oczami rozejrzał się po laboratorium. Co prawda, to prawda. Widok nie był imponujący. Pociemniałe szkło wężownic, kiszki gumowych rurek, mętna ciecz bulgocąca pod wyciągiem, a na sto łach chaos i nie wytarte kałuże rozlanych odczynników. „No, Swietłanko — obiecał w duchu Wala — dostanie ci się za te brudy!”

— To znaczy, nową substancję stworzyliście — powiedział nieśmiało Sergiusz. — Wy, chemicy, jesteście płodni jak króliki. Ludzie mówią, że jeśli teraz dyplomant nie przedstawi komisji egzaminacyjnej jakiegoś nowego związku, to nie traktują go jak człowieka. Prawda to czy głupia gadanina? — Głupia gadanina.

— Tak też przypuszczałem. A jakież to wybitne wartości niesie wasze odkrycie?