Выбрать главу

— To nie jest odkrycie…

— Nie udawaj skromnisia. Znam takie ciche wody. Siedzi sobie taki, smaży coś cuchnącego, a potem trzask, prask, sensacja w gazetach! „Młody, utalentowany uczony Walentyn Moroz otrzymał nowy preparat, którego maleńka drobinka wystarcza do wytrucia wszystkich pluskiew w promieniu stu kilometrów!”

Wala aż się skręcił. — Mógłby kto pomyśleć, że ty sam dokonałeś jakiegoś epokowego wynalazku…

Sergiusz przestał się uśmiechać. Eleganckim ruchem strącił ze stołu strzępy mokrej bibuły filtracyjnej, odsunął palnik gazowy i usiadł założywszy nogę na nogę. — Nie, mój stary, niczego na razie nie dokonałem. Ni-cze-go! — Miło słyszeć samokrytykę…

— Ech Wala, Wala, ja to mówię poważnie… Nie znudziło ci się jeszcze takie życie? Grzebiesz się w tym wszystkim niczym kret… A pewnie i ty kiedyś chciałeś być orłem. To zupełnie tak samo, jak bajeczny Głupi Jasio, który leżał sobie na piecu — może być elektryczny — i nagle ujrzał cudo cudowne, dziwo przedziwne… — Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nic szczególnego. Po prostu dławi mnie szara rzeczywistość, więc chciałem przed kimś duszę otworzyć… — No i jak, pomogło?

— Czy przed tobą można się użalić? Ty jesteś pracowita pszczółka. Zagrzebałeś się w mokrej bibule i bzykasz. A gdy ktoś zechce cię spod tej bibuły wyciągnąć, od razu użądlisz. Wiesz, kto ty jesteś? Sztywniak! Typowy sztywniak! — Daj ty mi święty spokój!..

— Proszę, obraziłeś się! Charakterystyczny objaw wapniactwa. Ty już się nie spodziewasz cudu cudownego, dziwa przedziwnego, prawda?…

Wala nie od razu znalazł odpowiedź. Powiedzieć coś serio — wyśmieje. Odwzajemnić się takimi samymi bredniami — będzie jeszcze gorzej: uda taką powagę i rzeczowość, że człowiek sam sobie wyda się kompletnym zerem.

— Wiesz co, Sergiusz? Najwidoczniej nie masz nic do roboty.

– Święta prawda! Właśnie urządzamy się w nowym lokalu. Bezpośrednio nad tobą. Szare komórki mają przestój i dlatego cisną się do nich rozmaite czarne myśli. Takie na przykład: Tyrasz chłopie w swoim chemicznym pipidówki, ślęczysz nad probówkami, coś tam otrzymujesz, o czym biuletyn zamieści kilkuwierszową wzmiankę i o czym wszyscy niebawem zapomną. A gdzieś w innych laboratoriach siedzą inne chłopaki i ślęczą nad tym samym. Tak jest? Tak! I wszyscy widzą to samo. Aż wreszcie prędzej czy później któryś z was dokona Odkrycia. Takiego przez duże „O”. Jeden! A pozostali będą płakać i jęczeć: „Ach, my biedni, przecież obserwowaliśmy to samo, jak to się stało?…” Ogarniasz? — Lepiej byś się o siebie zatroszczył.

— Nie wierzysz? Nie masz racji. Przyjdzie taka minuta, przyjdzie z pewnością, kiedy objawi ci się cudo cudowne, dziwo przedziwne. A ty, jako że jesteś wapniak, albo przejdziesz obok niego nic nie widząc, albo nie uwierzysz własnym oczom. Jak ten facet, który zobaczywszy w ZOO żyrafę powiedział: „Takie zwierzę nie może istnieć!”

— A ciebie to nie dotyczy? No, oczywiście, że nie! Ty jesteś geniuszem. Wszyscy fizycy byli geniuszami jeszcze w kolebce.

— A więc zgadzasz się ze mną?

— Z czym do diabła mam się zgadzać?!

— Mój ty Boże! Tłumaczysz jak człowiekowi, tłumaczysz… No więc jeszcze raz od początku.

Zsyntetyzowałeś nowy związek. Spodziewasz się po nim czegoś zupełnie niezwykłego?

— Doskonale wiem, że jesteś chemicznym analfabetą. Nie musisz mnie o tym przekonywać.

Wiedz jednak, że znamy z grubsza właściwości nowej substancji, zanim jeszcze przystąpimy do jej syntezy. Jasne?

— Nie jestem taki tępy!… — westchnął Sergiusz. — Oczywiście miałeś piątkę z filozofii?

— Miałem…

— Od razu widać.

Wala nawet przed samym sobą nie chciał się w pełni przyznać, co go w tej rozmowie najbardziej drażniło. Trudno ukryć! Tak samo jak wielu innych wątpił w swoje siły. To przecież takie powszednie, naturalne i zrozumiałe! Ale po cóż wywlekać to na światło dzienne. I to w dodatku w taki sposób. Gdyby choć Sergiusz sam coś przyzwoitego zrobił…

Wala poczuł, że niedługo wybuchnie. — Ty oczywiście nie stracisz głowy na widok żyrafy. No tak, oczywiście, że nie. Wy, fizycy, wszyscy jesteście teoretykami. Przepowiadacie jej pojawienie się na wiele lat naprzód. A potem dziwicie się, że wygląda inaczej niż powinna.

— Trafiłeś w samo sedno, Wala. Wielki umysł! O to właśnie chodzi, że żyrafa może się okazać zupełnie inna. A propos, gdzie się podziała Swietka? — Coś od niej chciałeś?

Wala powiedział to i pomyślał z mściwą radością — „Tak się kończą wszystkie twoje intelektualne rozmówki!” — Tego samego, co i ty — odpowiedział Sergiusz.

Wala pochylił się do przodu. „Zaraz stąd wylecisz… Bikiniarz, paw, ordynus… Widzicie go, nie lubi sztywniaków!”

Trzasnęły drzwi i do laboratorium wpadła Swietka podśpiewując i postukując obcasikami. Sergiusz zeskoczył ze stołu jak zdmuchnięty. Podszedł do dziewczyny, objął lekko za ramiona i zaczął coś szeptać do ucha. Swietka pokornie zastygła z opuszczoną głową, tylko jej ręce przebierały fałdy sukienki.

– Święta! — wrzasnął Wala. — Dlaczego nie posprzątałaś ze stołów? Czemu nie wytarłaś rozlanych odczynników?! Tu, tu i tu?!

Pokazywał palcem, wrzeszczał i sam brzydził się swojego krzyku, ale nie potrafił się już zatrzymać.

Swietka wyswobodziła się z objęć Sergiusza, skinęła mu głową i dopiero potem spojrzała na Walę.

— Czemu na mnie krzyczysz? Wiesz przecież, że Michał Gierasimowicz wysłał mnie na miasto…

— Swietka, przejdź lepiej do nas — powiedział Sergiusz. — Nie jesteśmy takimi drewnianymi piłami.

Wala ruszył w jego stronę, ale Sergiusz jak gdyby nigdy nic zapytał zaaferowanym głosem: — Słuchajcie, która godzina?

— Nie wzięłam ze sobą zegarka — powiedziała Swietka. Sergiusz chwycił Walę za rękę, bezceremonialnie odwinął rękaw kitla i popatrzył na tarczę zegarka. — Antymagnetyczny, wodoszczelny, przeciwwstrząsowy… Bombowy czasomierz. No, a mój staje od jednego kichnięcia… Cześć, zasiedziałem się u was. Na razie…

I zniknął. Swietka wzięła ścierkę i wytarła stoły. Robiła to szybko, zgrabnie, jakby mimochodem. Wala się odwrócił. — Sergiusz to wietrznik, ale wesoły — powiedziała Świetlana.

Wala poczuł się jeszcze podlej od tego pocieszenia. Wsadził głowę pod wyciąg i zaczął bezsensownie przestawiać kolby, żeby Swietka nie zobaczyła wyrazu jego twarzy.

Ale kiedy się odwrócił, Swietki już nie było. Blade jesienne słońce przedarło się przez chmury i niechętnie oświetliło laboratorium. Mętne iskierki przebiegły po szkle wężownicy rzucając mdły odblask na ściany.

Próbka musiała się żarzyć jeszcze dziesięć minut, więc na razie nie było nic do roboty. W laboratorium, było cicho jak w zaklętym królestwie. Wala poczuł się dziwnie samotny i zagubiony. Zobaczył siebie jakby z boku — smutnego i nieefektownego i wydało mu się, że tak będzie zawsze — monotonne, powolne życie wśród kolb i probówek. I że tak samo równomiernie, bez wstrząsów, wzlotów i upadków będzie się starzał, nabierał doświadczenia, obrastał pracami naukowymi, stopniami i zaszczytami. I że ta jego działalność, choć oczywiście ważna i potrzebna, niekoniecznie musi mu przynieść zadowolenie. Nie wiadomo skąd i dlaczego przyszła do niego ta pewność, ale przyszła, i nie sposób się było od niej uwolnić.

Nagle coś się stało. Pojawił się jakiś obcy dźwięk. Wala się odwrócił.

Masywne cielsko pieca leciutko kołysało się na swojej podstawie. Wala przetarł oczy. Piec uniósł się i zawisł w powietrzu.

Wala uchwycił się krawędzi stołu. Obserwował z bolesnym zdumieniem, jak piec wolno popłynął do góry, jak wtyczka wysunęła się z kontaktu, jak sznur na podobieństwo wahadła zakołysał się w powietrzu. Piec dotknął sufitu i znieruchomiał.