Przeraził się. Pod sufitem, na wysokości czterech metrów wisiało dobre sto pięćdziesiąt kilogramów nie opierając się na niczym oprócz powietrza!
Nie wiadomo, po co przesunął stół, potem zaczął szperać po kieszeniach, póki coś tam nie trzasnęło. Przez kilka sekund ze zdziwieniem oglądał odłamki szklanej końcówki płuczki. Co ta końcówka robiła w kieszeni?
I dopiero wtedy zrozumiał całe nieprawdopodobieństwo sytuacji.
Rzucił się do drzwi, potem w kierunku miejsca, gdzie dopiero co stał piec, jakby chciał się przekonać, że go tam rzeczywiście już nie ma, potem znów do drzwi. I wpadł prosto na Swietkę, która właśnie wchodziła do laboratorium. — Znowu krzyczysz? — spytała dziewczyna. — Ja?… Krzyczę?… — Jeszcze Jak! Co się z tobą dzieje?!
Wala chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą wydając nieartykułowane pomruki. Święta broniła się przerażona.
Potem wykrzyknęła i przysiadła. Ona również to zobaczyła. O dziwo, właśnie jej przestrach przywrócił Wali przytomność. — Nie bój się… Daj spokój… To drobiazg… — Boję się… — Nie trzeba, Święta… nie ma czego… Biegnij po Michała Gierasimowicza! Tylko cicho.
Dlaczego po profesora należy biec cicho, sam Wala nie miał najmniejszego pojęcia. Święta jeszcze raz pisnęła i pobiegła, kuląc się jak pod ostrzałem.
Piec nieruchomo wisiał pod sufitem jak przyklejony. Za oknami po dawnemu świeciło zamglone słońce, przez co nieprawdopodobne wydarzenie wydawało ‘się jeszcze bardziej nieprawdopodobne. „Takie rzeczy nie mogą się zdarzyć, nie mogą” — szeptał do siebie Wala jak zaklęcie, mając wciąż nadzieję, że to wszystko mu się przywidziało i że za chwilę wszystko wróci na swoje miejsce, jak to bywa we śnie.
Ale wszystko i tak było na swoich miejscach. Wszystko… Oprócz elektrycznego pieca i jego rozpędzonych myśli.
Wszedł Michał Gierasimowicz wyjmując w biegu okulary z górnej kieszeni marynarki, jak to zawsze robił w chwilach zdenerwowania. Wyglądał jak nauczyciel, który wchodzi do klasy wiedząc z góry, że czeka go jakiś nowy psikus. Zza jego ramienia wyglądała Swietka. — Tak — powiedział profesor. — Co się tu u was wydarzyło, Walentynie Zacharowiczu? Wala bez słowa pokazał na sufit. — Coo? Kto panu pozwolił… I zamilkł. — On sam… — pisnęła Swieta.
Okulary w rękach profesora podskoczyły jak żywe. Doskonale odprasowany garnitur jakoś od razu obwisł, jakby z Michała Gierasimowicza wypuszczono powietrze. — Proszę mi wyjaśnić, jak to się stało… — wyszeptał prawie błagalnym tonem. — On sam… Włożyłem do środka tygielek z naszym NK i nic więcej… No i… uniósł się… — Dokładny czas początku zjawiska? Szybkość wznoszenia? Czas wznoszenia? — Nie wiem… Straciłem głowę…
Michał Gierasimowicz popatrzył na Walę, jakby go widział po raz pierwszy w życiu. — Niech pan postawi krzesło na stole! — zakomenderował. — A, już stoi… — Trzeba opuścić piec na dół. Nie, nie gołymi rękami! Niech pan poszuka dynamometru, zaczepi… Czy pan nie wie, co to jest dynamometr?… Nie, już za późno…
Głos profesora znów opadł do szeptu, gdyż piec ni z tego, ni z owego oderwał się od sufitu i zaczął płynnie opuszczać się w dół. — Stoper!!! — ryknął profesor.
Wala usłuchał jak automat. Wskazówka sekundnika gorączkowo przeskakiwała podziałki, ale Wala nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, ile wskazywała na początku. — Łap go!… Niech to diabli!…
Piec wisiał już nad samą podstawą. Wala chwycił go za krawędź i ustawił na dawnym miejscu. Wówczas usłyszał przerywany oddech i nie od razu się domyślił, że to jest oddech profesora.
— Co to było, Michale Gierasimowiczu? — zaszczebiotała Swietka. — To? No, oczywiście… Z jednej strony… Spokojnie, koledzy, nikomu na razie…
I jakby szukając poparcia obrócił się ku Wali. — Mogą wyśmiać… Albo nie? Jak pan myśli?… Ale Wala nie potrafił myśleć o czymkolwiek. — Tak więc… — profesor niepewnym ruchem chwycił zasuwkę drzwiczek piecyka. — Twierdzi pan, że tam… niczego niezwykłego nie ma?… — Tylko NK… Ten nowy związek…
— Aha! Ale to przecież niemożliwe! Ogólnie rzecz biorąc antygrawitacja… Brednie!… A jednak trzeba popatrzeć… Tak. Gdzie się podziały mój e okulary?
Drzwiczki piecyka opadły w dół. Tym razem na laboratorium spojrzało czarne oczko. Ścianki zdążyły ostygnąć i cząsteczki kurzu już się na nich nie iskrzyły. — Co mi pan tu głowę zawraca?! Tu nie ma żadnego tygla! Twarz profesora spurpurowiała ze złości. Wala z bijącym sercem również zajrzał do wnętrza komory Tygla w uchwycie nie było.
— Jest — głucho powiedział Wala.
Naczyńko wisiało pod sklepieniem pieca. Przykleiło się do niego zupełnie tak samo, jak poprzednio piec przykleił się do sufitu laboratorium.
Profesor popatrzył na Święte i Walę, jakby zwątpił również i w ich realność. — A-a… jak zachowywał się NK przy poprzednich wydarzeniach? — zdecydował się w końcu zapytać.
— Zwyczajnie… A jak się miał zachowywać?
— Sam wiem, że nie mógł się inaczej zachowywać! No dobrze… Zobaczymy… Proszę wydobyć tygielek. Tylko ostrożnie, ostrożnie…
Wala uchwycił naczyńko szczypcami i łatwo oderwał je od sklepienia, ze zdumieniem czując jego całkowitą nieważkość. Ręka mu drgnęła. Platynowe końcówki szczypiec ześliznęły się i… — Ach!
Tygielek nie upadł, lecz płynnie, jakby w zadumie zawisł w powietrzu, a potem zaczął się powoli wznosić. — Trzymaj! — krzyknął profesor.
Wala złapał tygielek, sparzył się o jego jeszcze gorącą powierzchnię, ale prawie nie poczuł bólu. — Szczypcami trzeba! Kto pana uczył?!
Profesor zręcznie przechwycił tygielek szczypcami. Na jego dnie nie było już białych kłaczków, które spiekły się w niepozorną brunatną masę. — Najzwyklejszy w świecie NK… — speszył się profesor. — Tak — powiedział Wala.
— Potworne… No, zobaczymy… — Z powrotem wsunął tygielek do pieca i osłabił uchwyt szczypiec. Tym razem naczyńko mię uniosło się pod sklepienie, tylko po prostu zawisło w powietrzu.
— Jak balonik… — powiedziała Swietka.
— Proszę sfotografować zjawisko — profesor odzyskiwał równowagę ducha. — A ja tymczasem pójdę po Iwana Władysławowicza i Arkadiusza Stiepanowicza. I niech pan nie pozwoli piecykowi ostygnąć!
Szybko poszedł w kierunku drzwi, niezręcznie zaczepiając o krawędzie stołów. — Diabli nadali!… — mamrotał pod nosem i nie wiadomo, czy odnosiło się to do przeklętego NK, czy też do mebli przewrotnie wchodzących w drogę.
Trzasnęły drzwi.
Wala usiadł. Był nieprawdopodobnie zmęczony. Sparzone palce coraz silniej bolały. I nic z tego wszystkiego nie różu — miał. Absolutnie nic! W głowie miał kłębek waty. „Żeby przynajmniej Michał Gierasimowicz jak najszybciej wrócił…” — pomyślał smętnie. Miał nadzieję, że gdy tylko profesor przyprowadzi Iwana Władysławowicza i Arkadiusza Stiepanowicza, wszystko stanie się proste i jasne.
Piec obojętnie patrzył na niego swoim czarnym oczkiem. Wala przypomniał sobie polecenie profesora, zmusił się do wstania, zasunął drzwiczki i włączył ogrzewanie.
I natychmiast o mało nie zemdlał z przerażenia. „A co, jeśli tego nie wolno robić? Wyłączyć? Może to jeszcze gorzej? Zepsuję wszystko!…” — pomyślał w panice.
Ale w laboratorium, co tam laboratorium! Na całym świecie nie było nikogo, kto by rozproszył jego obawy lub chociażby pocieszył. W ostatecznej rozpaczy gotów był już prosić o radę Swietkę, której twarzyczka nie wyrażała niczego poza ciekawością. Żeby tylko ktoś wziął na siebie cząstkę odpowiedzialności…