I właśnie wtedy usłyszał znajomy głos dochodzący z korytarza. Wala się poderwał. „Sieriożka! Jak to dobrze, że on jest fizykiem…”
— Sieriożka! — zawołał. — Sieriożka! Sergiusz wpadł natychmiast, jakby tylko czekał na zaproszenie.
— No i co powiecie, alchemicy? — jego głos skrzył się filuternością. — Twarzyczki jakieś smętnawe. Piecyk fruwał, co? To drobiazg. W pewnej redakcji widziałem artykuł — oczywiście go nie wydrukowali — opisujący fakt wzlotu trumny w grobowcu rodzinnym autora…
— Więc ci już opowiedziano…
— Hm! Nie, braciszku, nikt mi niczego nie opowiadał. Nie wytrzeszczaj tak oczu, bo ci wyskoczą… Czyżbyście się niczego nie domyślili?… No wiecie… Cha, cha, cha…
Roześmiał się głośno i im bardziej zdumionym wzrokiem patrzyli na niego Wala i Swietka, tym lepiej się bawił. W zachwycie klepał się po udach, pokazywał na nich palcem, zataczał się i śmiał, śmiał się szczerze i do łez.
— Ale przecież… Ten piecyk… — śmiech przeszkadzał mu mówić. — Przecież to ja go uniosłem! Ze swego laboratorium! Elektromagnesem… Cha, cha… Myślicie, że bez powodu zaczynałem tamtą rozmowę?…
Odpowiedzią było milczenie, takie wyraziste milczenie, że Sergiusz natychmiast przestał się śmiać.
— Czyżbym rozbił wam jakąś butelkę?… Zechciejcie mi wybaczyć! Błąd w sztuce… Naprawdę nie chciałem, sprawdziłem nawet zegarek, aby go nie uszkodzić… Ale pięknie wyglądała ta „żyrafa”, co?! Przyznajcie się! Co tak na mnie patrzycie?!
Sergiusz coraz bardziej się peszył. Nie rozumiał, co się dzieje. Jego słowa nie znajdowały oddźwięku u tych dwojga, a właściwie znajdowały, ale nie taki, jakiego oczekiwał. Przyglądali mu się z bliska, uważnie, z dziwnym wyrazem w oczach.
Potem Wala kiwnął na niego palcem. — Podejdź. Bliżej, bliżej!…
Sergiusz zmieszał się. Pokornie, jak zahipnotyzowany ich wzrokiem, posunął się do przodu. Ostatni krok wyrażał całkowitą rozterkę. — No, co wy… No, zażartowałem…
— Chwyć z łaski swojej za tę rączkę — powiedział czule Wala. „Nie bój się, nie bój… Teraz zajrzyj do piecyka.
I Wala zobaczył, jak Sergiusz odskoczył od czarnego oka pieca oporowego: w jego głębi wciąż jeszcze unosił się porcelanowy tygielek.
Przełożył Tadeusz Gosk
R.A. Lafferty
Siedem dni strachu
— Czy chcesz, żeby coś znikło? — zwrócił się do matki Clarence Willoughby.
— Zlew pełen brudnych naczyń — to jedyne, co mi przychodzi na myśl. Jak chcesz to zrobić?
— Właśnie zbudowałem znikacz. Wycina się denko z puszki po piwie, potem bierze się dwa kawałki czerwonego kartonu z dziurkami pośrodku i dopasowuje się na miejsce denka i przykrywki. Trzeba popatrzeć przez obie dziurki i mrugać — wtedy to, na co się patrzy, znika.
— Aha.
— Tylko nie wiem, czy potrafię zrobić tak, żeby te rzeczy wróciły. Lepiej spróbujmy na czymś innym. Talerze trzeba kupować.
Nie po raz pierwszy pani Myra Willoughby musiała podziwiać rozsądek swojego dziewięcioletniego syna. Ona nie pomyślałaby o tym.
— Możesz spróbować na kocie pani Manners. Jego zniknięcie nie zmartwi nikogo poza panią Manners. — Dobra.
Chłopiec przyłożył aparacik do oka i mrugnął. Kot znikł z chodnika.
Bani Willoughby zainteresowała się. — Ciekawe, jak to działa. Czy wiesz, na czym to polega?
— Oczywiście. Bierze się puszkę po piwie z wyciętym denkiem i wierzchem i wkłada się tam dwa kawałki kartonu. Potem trzeba mrugnąć. — Dobrze już, dobrze. Idź się tym bawić na dwór. Lepiej, żeby w domu nic nie znikało.
Jednak, kiedy chłopiec wybiegł, matka była nieco wytrącona z równowagi.
Czasami zastanawiam się, czy to nie jest nad wiek rozwinięte dziecko. Przecież wielu dorosłych nie potrafiłoby zrobić znikacza. Ciekawe, czy Blanche Manners będzie bardzo żałować tego kota?’’
Clarence poszedł do baru na rogu. — Czy chce pan, żeby coś znikło, panie Nokomis? — Mój brzuch.
— Jeśli zrobię tak, że on zniknie, to będzie pan miał w sobie dziurę i wykrwawi się pan na śmierć. — Rzeczywiście. To spróbuj z tym hydrantem na ulicy.
Pod pewnym względem było to jedno z przyjemniejszych popołudni w naszej dzielnicy. Ze wszystkich sąsiednich ulic zbiegły się dzieci, żeby bawić się na zalanych wodą jezdniach i w rynsztokach. I jeśli nawet któreś utopiło się a wcale nie twierdzimy, że tak było) w tej powodzi (a była to prawdziwa powódź!), to z takimi wypadkami zawsze trzeba się liczyć. Samochody straży pożarnej (kto słyszał, żeby wzywać straż pożarną do powodzi?) nurzały się w wodzie. Policjanci i ludzie z Pogotowia Ratunkowego snuli się przemoczeni i zbici z tropu. — Ożywiacz, ożywiacz, komu ożywiacz? — nuciła Clarissa Willoughby.
— Zamknij się — powiedział facet z Pogotowia. Nokomis, właściciel baru, odwołał Clarence’a na stronę.
— Myślę, że ona razie nikomu nie powiem, co się stało z tym hydrantem. — Jak pan nie powie, to ja też nie powiem — zgodził się Clarence.
Komisarz Comstock coś przeczuwał. — Jest tylko siedem możliwych wyjaśnień: zrobiło to jedno z siedmiorga dzieci państwa Willoughby. Ale jak? Żeby to zrobić, trzeba by mieć buldożer, a i wtedy zostałyby jakieś szczątki. Nie wiem, jak to zrobiły, ale czuję, że to któreś z nich.
Komisarz Comstock miał dar trafiania na ślad prawdy w zagmatwanych sprawach. — Clarissa! — zagrzmiał komisarz.
— Odżywiacz, komu odżywiacz? — nuciła Clarissa. — Czy wiesz, co się stało z hydrantem?
— Mam pewne niejasne podejrzenia. Na razie nic więcej. Jak się czegoś dowiem, dam panu znać.
Clarissa miała osiem lat i skłonność do niejasnych podejrzeń. — Clementine, Harold, Corinne, Jimmy, Cyril — wypytywał komisarz pięcioro młodszych. — Czy nie wiecie, co się stało z hydrantem?
— Wczoraj kręcił się tu jakiś facet. To na pewno on ukradł — powiedziała Clementine. — W ogóle nie pamiętam, żeby tu był jakiś hydrant. Myślę, że robicie dużo hałasu o nic — powiedział Harold.
— Rada Miejska dowie się o wszystkim — powiedziała Corinne. — Pewnie, że wiem — powiedział Jimmy — ale nie powiem.
— Cyril! — krzyknął komisarz Comstock okropnym głosem. Nie przerażającym, ale właśnie okropnym. Bo komisarz czuł się okropnie.
— Na litość boską — powiedział Cyril — przecież ja mam trzy lata. Nie rozumiem, jak można mieć do mnie o coś pretensję. — Clarence — powiedział komisarz.
Clarence głośno przełknął ślinę. — Czy wiesz, gdzie się podział hydrant?
Clarence odetchnął. — Nie, proszę pana. Nie wiem, gdzie się podział. Przyjechało kilku mądrali z wodociągów, zamknęli dopływ wody w całej dzielnicy i założyli jakąś plombę na miejsce hydrantu. — Nie wiem, co napisać w raporcie — powiedział jeden z nich.
Komisarz Comstock odszedł zniechęcony. — Niech mi pani nie zawraca głowy — ofuknął panią Manners. — Nie wiem, gdzie szukać pani kota. Gorzej, że nie wiem też, gdzie szukać hydrantu.
— Wydaje mi się — wtrąciła Clarisse — że gdyby pan znalazł kota, to hydrant byłby w tym samym miejscu. Takie mam przeczucie.
Ozzie Murphy zjawiła się w kapelusiku na czubku głowy. Clarence wycelował swoją broń i mrugnął. Kapelusik znikł i na głowie Ozzie pojawiło się kilka kropel krwi. — Ja bym się tym więcej nie bawił — powiedział Nokomis. — A kto się bawi? — powiedział Clarence. — To jest naprawdę.