— O — odpowiedziała Clarissa. To był dramatyczny efekt.
Przelożył Lech Jęczmyk
Ł. Mogilew
Okno w przeszłość
Popołudniówka „Wieczorny Leningrad” z 17 sierpnia tego roku zamieściła wiadomość o zagadkowej śmierci profesora Worobiowa.
Profesora Worobiowa znałem od dawna. W czasie studiów na wydziale biologii na Uniwersytecie w N. słuchałem jego wykładów z filozofii. Po ukończeniu studiów straciłem go z oczu i spotkałem dopiero piętnaście lat później. Zdarzyło się to w Leningradzie, gdzie w oddziale paleontologii tamtejszego muzeum zoologicznego zbierałem dane o pewnych rzadkich zwierzętach kopalnych, które były przedmiotem mojej rozprawy kandydackiej. Moja macierzysta uczelnia oddelegowała mnie tam na dosyć krótki czas, więc całymi dniami przesiadywałem w muzeum i dopiero wieczorem mogłem sobie pozwolić na spacer bulwarami.
Worobiowa spotkałem właśnie w trakcie jednej z takich przechadzek. Profesor mnie nie poznał, ale w odpowiedzi na mój ukłon mechanicznie uchylił kapelusza. Podszedłem więc do niego i zagadnąłem:
— Pan mnie sobie oczywiście nie przypomina, Wiktorze Grigoriewiczu… Jestem pańskim dawnym słuchaczem…
Worobiow się ożywił. Jego oczy wesoło błysnęły spoza okularów. — Mój uczeń? Bardzo mi miło! Przepraszam, a kiedy to było?…. — Dawno… Piętnaście lat temu! — Taak, ładny kawał czasu…
— Słuchałem pańskich wykładów z filozofii… Na drugim roku… — Zgadza się… Przepraszam, a jak pan się nazywa?… — Pietrow, Wiktor Grigoriewicz…
— Imiennik?! A jakże, pamiętam! Czym się pan teraz zajmuje?
— Jestem paleontologiem. Pozostałem na naszej starej uczelni jako aspirant w katedrze geologii historycznej. — Cudownie! Bardzo się cieszę.
Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że profesor potakuje mi tylko z uprzejmości, a jednak jego zainteresowanie sprawiało mi dużą przyjemność. Rozgadaliśmy się. Worobiow zaproponował wspólny spacer, na co chętnie przystałem.
Teraz mogłem dokładniej przyjrzeć się profesorowi. Bardzo się postarzał, nie utracił jednak nic z dawnej jasności umysłu.
Opowiedziałem mu o swojej pracy. Worobiow słuchał z niekłamaną ciekawością i zadawał pytania świadczące o tym, że temat mojej rozprawy nie jest mu obojętny.
— Zazdroszczę panu! — powiedział wreszcie z odcieniem smutku w głosie. — No cóż, starość… — Wiktorze Grigoriewiczu, jak można! Jest pan jeszcze taki rześki! — Może i rześki, ale zdrowie…
Zmieszałem się i pożałowałem, że zbyt wiele mówiłem o sobie. Profesor zauważył moje zakłopotanie i powiedział: — Drobiazg! Praw natury nie da się zmienić. Już od dziesięciu lat jestem na emeryturze, co nie znaczy, że już do niczego się nie nadaję! A zresztą… Pomówmy lepiej o paleontologii…
Powiedział pan, że nie tylko poznane fakty, ale i śmiała wyobraźnia naukowa pozwoliła odtworzyć obraz dalekiej przeszłości… Zgadzam się, ale… Zdarza się czasem, że nawet fantazja nie pomaga, że konieczne jest bezpośrednie odczucie. Często pan odwiedza
Leningrad?
— Jestem tu dopiero trzeci raz.
— Proszę sobie przypomnieć wrażenia z pierwszego pobytu. Jestem pewien, że przed przyjazdem do miasta znał pan jego zabytki z książek, czasopism, kronik filmowych. Ale czyż mogły one przekazać wszystko to, co pan zobaczył własnymi oczami?! Byłem kiedyś w
Grecji, w Atenach, nad brzegami Morza Egejskiego, na Akropolu… Stałem, patrzyłem i czułem wieczność. Wieczność wyzwoloną z ciasnych ram czasu. Tego się nie da opisać. A proszę sobie wyobrazić, że nagle znalazł się pan w czasach prehistorycznych… powiedzmy w okresie kredowym. Idzie pan pradawnym lasem… Co pan widzi? Co słyszy? Jakie pan czuje zapachy? Czego pan dotyka?…
— Taak, Wiktorze Grigoriewiczu…
— Prawda?…
Zapadał zmierzch. Za rzeką zapaliły się światła i na wodę legły długie, poszarpane wstęgi refleksów. Czas się było rozstać. Przy pożegnaniu Worobiow zaprosił mnie do siebie. — Nie, nie! — wykrzyknął widząc, że potraktowałem zaproszenie jako zdawkową uprzejmość. — Ja rzeczywiście chcę, aby pan mnie odwiedził. Mieszkam tylko z gosposią… Córka z mężem na drugim końcu kraju. — Podyktował mi adres i dodał: — Najlepiej będzie, jak pan wpadnie około siódmej wieczorem. Dobranoc!
W ciągu najbliższych paru dni byłem bardzo zajęty. Po tygodniu jednak postanowiłem wybrać się do profesora. Worobiow mieszkał w pięknym starym domu z fasadą ozdobioną sztukateriami. W oknach klatki schodowej zachowały się fragmenty bogatych witraży. Drzwi mieszkania na pierwszym piętrze otworzyła starsza tęga niewiasta z dobrodusznym wyrazem twarzy. — Czy zastałem pana profesora?
Niewiasta potakująco skinęła głową i powiedziała głośno. — Wiktorze Grigoriewiczu, gość do pana! — Już idę!
Worobiow miał na sobie proste, lecz schludne domowe ubranie. — Przyszedł pan wreszcie! Bardzo się cieszę! — powiedział z ożywieniem, wyciągając do mnie rękę.
— Mario Stiepanowno, poprosimy o herbatkę… Proszę dalej! — powiedział profesor i z ciemnawego przedpokoju o wysokim stropie przeszliśmy do gabinetu gospodarza. W wąskim, długim i niezbyt jasnym pokoju o jednym oknie wychodzącym na podwórze stały pod ścianami czarne, politurowane regały wypełnione książkami. Pod oknem było jeszcze wielkie czarne biurko i dwa podniszczone fotele; na ścianie wisiał ujęty w wąską ramkę wspaniały ołówkowy szkic rzeźby Antokolskiego „Umierający Sokrates”, a na stojącej w rogu szafce — gipsowe popiersie Lwa Tołstoja. — Proszę — profesor wskazał mi jeden z foteli — niech pan siada!
Zauważył, z jaką ciekawością oglądam długie szeregi książek, i powiedział nie bez dumy w głosie: — Moje skarby! Nauki przyrodnicze, sztuka, filozofia… Trochę fizyki, biologii… Podszedł do jednej z półek i wydobył duży tom. — To coś dla pana…
Ujrzałem wspaniałe wydanie podstaw paleontologii. — Ta książka jest oczywiście już przestarzała — powiedział profesor. — Ale nie o to chodzi… Proszę zwrócić uwagę na ilustracje. Świetne, prawda? Co za precyzja rysunku, jakie barwy! Mówiliśmy poprzednio o fantazji naukowej… Czy pańskim zdaniem ilustrator miał wyobraźnię? — Zadziwiającą! — A jednak… Coś panu pokażę…
Profesor znów podszedł do regału i przez dłuższą chwilę w nim szperał. Wreszcie położył przede mną wielki album w wytłaczanej skórzanej oprawie.
Spostrzegłem, z jaką niecierpliwością czekał, aż otworzę pierwszą stronicę. Najwidoczniej album zawierał coś niezwykłego. Rzeczywiście, były tam cudowne kolorowe fotografie. Nie mówię o ich doskonałości technicznej, bo zainteresowało mnie coś innego. Zdjęcia przedstawiały jakieś dziwne krajobrazy. Przyjrzałem się im uważniej i nie zdołałem powstrzymać okrzyku:
— Przecież to reprodukcje z książki!
— Z rysunków, chciał pan powiedzieć? — spytał Worobiow filuternie mrużąc oczy. — Oczywiście, że z rysunków! Przecież prehistorycznego krajobrazu nie można fotografować z natury!
— Naturalnie, że nie można… Ale to nie są reprodukcje rysunków. Daję panu na to słowo, bo sam te zdjęcia robiłem. — Pan?! — Tak.
Widząc niedowierzanie na mojej twarzy profesor znów się uśmiechnął. — Dziwi się pan? Nie będę na razie rozpraszał pańskich wątpliwości. Proszę najpierw obejrzeć album do końca.
Posłuchałem. Przewracałem kolejne karty i moje zdziwienie nieustannie rosło. Tu pradawny las składający się z drzewiastych paproci. Tu znów żółte urwisko nad jaskrawoniebieskim morzem; z dala od brzegu rysuje się jakaś sylwetka. Łódka? Pień drzewa? Zwierzę? No tak, oczywiście! Delfin? A gdzie płetwa grzbietowa? Wreszcie coś znajomego: maleńka główka na długachnej szyi. Diplodok!