Młodszy szedł powoli brzegiem jeziora, często przystawał i wpatrywał się w wodę, w zarośla, w trawę. Starszy wyczuwał napięcie i niepokój swego towarzysza i to go trochę męczyło. Pomyślał, że jest już zbyt stary ma loty międzygwiezdne, choć te loty są teraz tak krótkie. Męczy go nawet kontakt z młodą, aktywniejszą niż jego własna, psychiką. „Może to już ostatni mój lot. Ostatnia planeta, jaką oglądam. Ostatnie istoty rozumne z innych światów — myślał Starszy. — Czemu on się niepokoi! Czyżby te istoty były zdolne napaść nas niespodziewanie, tak jak tamte na Rinkri? Ale tam panowała epidemia, oni na przemian to popadali w zupełne otępienie, to znów opanowywał ich ślepy, niepohamowany gniew… A tu? A jeśli to powietrze…” Przypomniał sobie, że po wyjściu z rakiety raz tylko otworzył zawór skafandra i raz tylko wciągnął w płuca to gęste, ostre, odurzające powietrze, a wtedy o mało nie stracił przytomności. Analiza dostarczonych przez roboty próbek wykazała, że atmosfera tutejsza nie jest trująca, ale przesycona tlenem, należy zatem pozostać w skafandrach. „Jeśli to powietrze… Ale nie, przecież oni mieszkają tu stale i zdołali się do niego przystosować… ale jeżeli rzeczywiście zaszły tu jakieś nagłe zmiany w biosferze…”.
— Zdaje się, że już rozumiem, w czym rzecz — powiedział zbliżając się Młodszy. — Chodź, coś ci pokażę. Spójrz choćby tu.
Starszy spojrzał i cofnął się ze wstrętem. — To prymitywne formy życia — stwierdził po chwili milczenia.
— Tak. Ale przecież pożerają się wzajemnie. I popatrz,z jakim okrucieństwem! Widzisz? Te małe czarne rzuciły się kupą ma tego dużego skrzydlatego. On jest martwy, a one go pożerają. — No to co? Gdyby to były istoty rozumne…
— Może są rozumne — sprzeciwił się Młodszy. — Popatrz, przecież działają w wysoko zorganizowany sposób. I, patrz, mają tu dom! O, tam, pod tym dużym krzakiem. A może to całe miasto?…
— Fantazjujesz. Tak by miały wyglądać istoty rozumne? Przecież to przypomina nasze owady. — A mieszkańcy Ankry? Co sobie o nich z początku myślałeś?
— W każdym razie nie braliśmy ich za owady. Po prostu no, niedokładnie ich widzieliśmy… To zupełnie coś innego.
— Być może — powiedział Młodszy, śledząc ożywiony ruch wśród czarnych istotek. — Ale to bardzo duże owady, bardzo duże…
— Tutaj przecież wszystko jest bardzo duże. To planeta gigantów. Jej rozumni mieszkańcy z pewnością będą dwa lub trzy razy więksi niż my. Popatrz na te kwiaty, na tę trawę. I cóż za zadziwiająca siła witalna! Widzisz, korzenie tej rośliny rozłupały kamień. Ostre światło, pod dostatkiem ciepła i wilgoci, zwiększone napromieniowanie, niewyobrażalne zagęszczenie tlenu… tak, życie tutaj musi się rozwijać znacznie bujniej niż u nas, jego formy muszą być znacznie różnorodniejsze. I właśnie dlatego tutejsze życie wydaje nam się drapieżne, okrutne, agresywne…
Łopocąc jaskrawo rozmalowanymi wzorzystymi skrzydłami przeleciał nad nimi dziwny stwór o smukłym, pokrytym puchem tułowiu. Od jego wypukłych błyszczących oczu odbijało się światło napływające z nieba. Starszy zapatrzył się na cudaczny, trzepotliwy lot tego dziwnego stworzenia. Ale nagle z góry dobiegł jakiś szum, głuchy gwizd rozcinanego gęstego powietrza. Wielki ciemny cień prześliznął się nad nimi, rozłożył szeroko gładkie skrzydła, rozdziawiła się trójkątna paszcza pełna twardych narośli, dał się słyszeć wstrętny chrzęst i ciemny cień znów wystrzelił ku górze unosząc trzepoczącą się bezradnie istotę o pstrych skrzydłach.
— Tak, życie jest tu rzeczywiście intensywne! — stwierdził ironicznie Młodszy. — A teraz chodźmy tam — poprowadził Starszego na sam brzeg jeziora. — Popatrz, tu jeszcze lepiej widać tę siłę witalną. Spójrz w wodę, tu, przy samym brzegu.
Nad połyskliwą wodą tańczyły małe leciutkie owady. Przy brzegu było płytko, dno porastała gęsta trawa. W podwodnych zaroślach siedziało w bezruchu dziwaczne stworzenie o gładkiej lśniącej skórze — miało płaską głowę i szeroki otwór gębowy. Jego lśniące boki wydymały się miarowo. Kolor owego stworzenia nieomal uniemożliwiał odróżnienie go od tła podwodnych traw. Jego głowa odrobinę wystawała z wody, oczy były wybałuszone i wydawało się, że są martwe. Gdy tylko zbliżyły się szybujące owady, z szerokiej paszczy błyskawicznie wytrysnął wąziutki błyszczący języczek i nieostrożne tancerki przylgnęły doń i zniknęły w czeluściach rozwartej paszczęki. Stworzenie to działało sprawnie jak precyzyjny mechanizm.
— Pierwszy stopień… prawdopodobnie pierwszy… — powiedział Młodszy. — Teraz popatrz na tego stwora. Cóż za konstrukcja!
Dalej wzdłuż brzegu stała zwarta ściana wysokich roślin o gładkich pniach i długich jedwabistych i błyszczących liściach. Ściana ta sięgała daleko w jezioro. Pośród tych liści głupawo sterczał gigant cudem utrzymujący się na jednej długiej i cienkiej nodze. Jego niewiarygodnie długi i wyostrzony nos wycelowany był w wodę. Stwór ów raptem szybko uderzył nosem w wodę i natychmiast poderwał głowę. W zaciśniętej paszczy trzepotało i wymachiwało długimi łapami takie samo lśniące stworzenie jak to, które łowiło małe owady przy brzegu. Stwór odrzucił głowę do tyłu i zaczai żywcem pożerać nieszczęsne zwierzątko. Starszy odwrócił się.
— Popatrz tam — powiedział Młodszy. Po wodzie pływały inne jeszcze ptaki — niewielkie, eleganckie, o płaskich szerokich nosach.
— Widzisz, tam, z boku, jest matka z całą rodziną. — Młodszy wskazał ptaka, wokół którego krążyły pstre puszyste pisklęta. — Dopiero co było ich sześć, teraz jest tylko pięć. Patrz na tego, który płynie ostatni.
Pisklę pisnęło słabo i żałośnie, zadarło krótkie skrzydełka i nagle zniknęło pod wodą. Po wodzie rozeszły się kręgi, a potem na powierzchni rozpłynęła się niewielka czerwona plama. — Co o tym powiesz? — zapytał Młodszy.
— Dziwi cię to? Na niższych stopniach rozwoju można się z tym zetknąć dosyć często. Przecież byłeś na Mitegrze, widziałeś sam.
— Mitegra to zupełnie inna sprawa! — zaprotestował Młodszy. — Tam eliminowano degeneratów, którzy przeszkadzali normalnemu rozwojowi.
— No, nie zawsze można się w tym tak łatwo połapać. Okrucieństwo na Mitegrze było przerażające.
— A tu, gdzie całe powietrze przesycone jest mordem? Przecież tutaj zabójstwo jest prawem natury! Czy tego nie widzisz? Jakaż tu może być cywilizacja? Nawet na Mitegrze nie było cywilizacji. — A paistry?
— Paistry! Paistry prawie się nie różniły od dinków, a dinki…
— Dinki miały wskaźnik mniejszy od jedności. Doskonale o tym wiesz. A paistry przekroczyły jedność.
— Tylko najzdolniejsze egzemplarze! — zaprotestował Młodszy. — Sam skontrolowałem całe plemię, które mieszkało nad wielką rzeką na zachodzie. Mniej więcej co dwunasty miał wskaźnik wyższy niż jeden. Reszta była na poziomie dinków. Zresztą to nie o to chodzi. Tak czy owak na Mitegrze obserwowaliśmy zaledwie pierwsze kroki cywilizacji i baliśmy się nawet, że jej rozwój pójdzie w niewłaściwym kierunku… właśnie z powodu tego ich okrucieństwa… A poza tym — skąd wiesz, że spotkaliśmy tu właśnie niższe formy życia? Być może, że te ptaki… albo te czarne owady, które żyją w tak wielkich koloniach… — A po co ptakom aparatury latające? Cóż to, czy nie potrafią latać?