— Bardzo pan uprzejmy… Wobec tego pokażę panu… — Spojrzał na zegarek. — Aleśmy się zagadali! Przejdźmy do jadalni.
Po wypiciu filiżanki kawy pożegnałem swego gospodarza. Oczywiście otrzymałem przy tym nowe zaproszenie.
Byłem potem u profesora jeszcze kilkakrotnie i prowadziłem z nim długie rozmowy. Muszę się przyznać, że niektóre poglądy Worobiowa były tak niecodzienne, że zacząłem go podejrzewać o rodzaj manii.
Nastał wreszcie długo oczekiwany dzień. Siedziałem wraz z profesorem przy otwartym oknie jadalni. Zmierzchało się, ale Worobiow prosił, abym nie zapalał światła.
— A więc, drogi imienniku — powiedział po chwili milczenia. — Postanowiłem zdradzić dziś panu moją największą tajemnicę. Wystarczająco długo zanudzałem pana swoimi przemowami i obawiam się, że wyrobił pan sobie nie najlepsze zdanie o mojej filozofii. Chcę więc pana do niej przekonać.
Przeszliśmy do małego pokoiku sąsiadującego z jadalnią. Okno pomieszczenia było dokładnie zasłonięte ciężką storą, a jedynym źródłem światła była wisząca pod sufitem słaba żarówka w różowym kloszu. Jedyne umeblowanie stanowiły dwa fotele i niska politurowana szafeczka ustawiona pod zawieszonym na ścianie ekranem w pięknej owalnej ramie. Profesor wskazał mi fotel naprzeciw ekranu, a sam podszedł do szafeczki.
— Nie jest pan fizykiem — powiedział po chwili — nie będę więc pana zamęczał szczegółami technicznymi, a po prostu pokażę działanie aparatu.
Otworzył drzwi szafeczki i pokazał dwie półki wyłożone materiałem przypominającym porcelanę i oświetlone małymi żarówkami. Na dolnej półce znajdowało się jakieś urządzenie elektroniczne, a w górnej tysiące przezroczystych, skrzących się wszystkimi barwami tęczy kryształów zawieszonych na ukośnych linkach, jakieś cewki i naczyńka z opalizującymi płynami.
— To — profesor wskazał na górną półkę — zasadnicza część urządzenia, wynik mojej wieloletniej pracy. A teraz zaczniemy.
Zamknął drzwi szafeczki i pochylił się nad niewielkim pulpitem umieszczonym w dole ekranu, który po chwili rozjarzył się bladoniebieskim światłem.
— Wiktorze Grigoriewiczu! — wykrzyknąłem. — To chyba udoskonalony model telewizora! — Jest pan tego pewien? — zapytał profesor i zgasił lampę.
W centrum ekranu pojawiła się jaskrawa żółta plama, która zaczęła się szybko powiększać, aż zapełniła całą jego — powierzchnię i zalała pokój słonecznym blaskiem. Uniosłem się ze zdumienia. Nagle ekran znikł, a w ramie otworzyła się szeroka perspektywa.
Ujrzałem brzeg morza, granatowe fale i białe bryzgi piany oślepiająco błękitne niebo tchnące południowym skwarem, i wysuszony słońcem gąbczasty głaz leżący na piasku.
Obraz był tak wyraźny, że dawał całkowite złudzenie otwartego okna. Rozróżniałem każde ziarenko piasku na. plaży, każdą nierówność kamienia, mikroskopijne muszelki, zaplątane w kłębkach suchych wodorostów i wilgotny ślad, pozostawiony przez cofającą się falę. Byłem tak zafascynowany tym widokiem, że wzdrygnąłem się na głos profesora. — Podoba się?… — To… to… — Widzę, że tak! Patrzmy dalej…
Daleko nad morzem pojawił się ciemny punkcik, który szybko rósł, by po chwili zamienić się w wielkiego ptaka machającego niezręcznie szerokimi skrzydłami. Dziwny ptak!
— Niech pan patrzy! — Worobiow schwycił mnie za rękaw. — Leci prosto na nas! Zaraz my go…
W tej samej chwili zagadkowy lotnik gwałtownie skręcił i zaczął się oddalać. — Ucieka! — wykrzyknął profesor i szybko zaczai obracać pokrętła aparatu.
Morze zaczyna nasuwać się na nas i odnoszę wrażenie, że przeniosłem się na mostek szybkiego statku. Grzywy fal przepływają pode mną. Brzeg pozostał z tyłu. Dopędzamy lotnika. Rozróżniam długą szyję, błoniaste skrzydła… Ale cóż to?… Ekran nieoczekiwanie pokrywa się błękitnawą mgiełką. Ogromny cień przecina go po przekątnej i niknie. — Uszkodzenie! Co za pech… — szczerze zmartwił się profesor.
Ekran zaczai ciemnieć i po chwili całkiem zgasł. Worobiow zapalił światło i znów pochylił się nad pulpitem. Aparat cicha pobrzękiwał. Milczałem, bojąc się przeszkodzić profesorowi w jego manipulacjach. W końcu moja cierpliwość została nagrodzona. Na ekranie pojawił się słaby poblask. — Nareszcie! — wykrzyknął Worobiow z ulgą.
Tym razem widok był nieco odmienny. Morze przesunęło się w lewo, wprost przed sobą miałem jaskrawo oświetloną słońcem piaszczystą łachę, a po prawej, u samej linii horyzontu odległą wstęgę lasu. — Trochę za daleko — powiedział Worobiow do siebie. — Ale spróbujemy…
Nacisnął dźwigienkę na pulpicie i las zaczął się przybliżać. Po chwili rozróżniałem już poszczególne drzewa. Proste jak kolumny, pokryte łuskami pnie i wachlarze pierzastych liści u szczytu. Palmy. Zielona ściana nasunęła się na nas. Wierzchołki drzew zniknęły z pola widzenia, ustępując miejsca kłębiastym zaroślom podszycia. Wolno przenikaliśmy przez tę roślinną plątaninę. Z mokrej, błotnistej gleby unosiły się gęste opary. Czułem ich wilgoć i duszący zapach. Robiło się coraz ciemniej, bo słońce z trudem przebijało się przez korony drzew.
Złowieszcza cisza dziewiczego świata. Nie wiem, jak długo brnęliśmy przez leśny gąszcz, zanim nieprzebyte chaszcze zrzedły, w górze zajaśniał błękit nieba, a przed nami błysnęła tafla dużego jeziora o powierzchni zmarszczonej lekkim powiewem wiatru.
— Niech pan spojrzy! — profesor trącił mnie w ramię i pokazał na przeciwległy brzeg, gdzie pośród niskich zarośli przemykało jakieś wielkie zwierzę.
– Żebyśmy go tylko nie stracili z oczu! — zaniepokoił się Worobiow. Jego ręce sprawnie biegały po pulpicie, a wzrok nie odrywał się od ekranu. Przecięliśmy jezioro po cięciwie, kierując się do miejsca, w którym zauważyliśmy zagadkowe zwierzę. Spóźniliśmy się, bo uciekinier zdążył zagłębić się w las. Szczęknął przełącznik. Zarośla zaczęły się obracać, póki nasz kąt widzenia nie zmienił się mniej więcej o sto osiemdziesiąt stopni. — Zajdziemy go od przodu — szepnął Worobiow.
Zbliżaliśmy się do zarośli z przeciwnej strony. Znowu nasuwały się na nas postrzępione liście, znowu wzrok tonął w zwartej zielonej ścianie. Poczułem się nieswojo. Wrażenie, iż rzeczywiście przedzieram się przez ten straszliwy las, opanowało mnie tak silnie, że mimo woli obejrzałem się za siebie. Nie zobaczyłem jednak nic poza ścianami niewielkiego pokoiku majaczącymi niewyraźnie w świetle ekranu. Znowu spojrzałem na niewiadomy świat i nagle spostrzegłem jego mieszkańca. Spoza rozsuniętych liści wychynęła głowa potwora, która szybko się przybliżała i wkrótce zapełniła cały ekran. Profesor ledwie zdążył powstrzymać nasz ruch.
O parę kroków od siebie miałem rdzawobrunatną skórę pokrytą naroślami i mętne szeroko rozstawione oczy. Ogromna rozwarta paszczęka ukazywała mnóstwo stożkowatych zębów. Instynktownie cofnąłem się na oparcie fotela w obawie, że potwór rzuci się na mnie.
Profesor nie posiadał się z zachwytu. — Cudo! Piękniś! Adonis! — wykrzykiwał. — Co za uroda! A gdzie aparat fotograficzny?… Zapomniałem, niech to diabli!
Wybiegł z pokoju, a ja zostałem sam na sam ze straszliwym zwierzęciem, którego najwidoczniej nie urządzało moje towarzystwo, bo nagle ruszyło do przodu i… rozpłynęło się po ekranie.
— Wiktorze Grigoriewiczu! — krzyknąłem. — Proszę wracać! Prędzej! On zniknął! — Co, co się stało?!