Worobiow wbiegł z aparatem fotograficznym w rękach, ale już było za późno. Po zwierzęciu nie pozostało nawet śladu. Profesor nerwowo obracał pokrętła, przełączał jedną dźwigienkę po drugiej. Na próżno… Las na ekranie opadł gwałtownie w dół, potem wszystko pokrył jaskrawy błękit nieba i ekran zgasł. Worobiow zapalił światło i bezsilnie opadł na fotel. — Przegapiłem — powiedział z żalem w głosie. — Taki rzadki wypadek, taki rzadki…
Milczałem współczująco. Po kilku minutach profesor znów przemówił: — Chyba już na dzisiaj skończymy. Zdenerwowałem się i teraz nie będę mógł usnąć…
Była pierwsza w nocy. Pożegnałem się i poszedłem do hotelu.
W ciągu następnego tygodnia byłem tak zajęty, że nie mogłem odwiedzić profesora. Mój pobyt w Leningradzie dobiegał końca, a jeszcze wiele pozostało do zrobienia. Poszedłem do niego dopiero w przeddzień wyjazdu.
— Wyjeżdża pan? — zapytał Worobiow, gdy już siedziałem w fotelu przed ekranem aparatu. — Wyjeżdżam…
— Szkoda, chciałem panu jeszcze wiele rzeczy pokazać… — Cóż robić! Nie udało mi się przedłużyć delegacji…
— Nie mamy więc wiele czasu. Udało mi się ostatnio zmontować nowy obwód… Przesuwanie obrazu w czasie… Chcę go teraz wypróbować. Zaczniemy? — Oczywiście! Bardzo proszę. Żarówka zgasła, rozjarzył się ekran.
— Przyznam się panu, że nie wiem, co teraz zobaczymy. — powiedział Worobiow. — Może nic? Rzeczywiście, w ciągu kilku minut po ekranie przebiegały jedynie ciemne faliste linie i rozbłyski złotych iskierek. Żaden obraz się nie pojawiał. Zacząłem się już poważnie obawiać, że przepowiednie profesora się sprawdzą. Na szczęście moje obawy okazały się przedwczesne. Poprzez bezładną grę świateł i cieni zaczął coraz wyraźniej przebijać jakiś pejzaż.
— Co to jest? — wykrzyknąłem w zdumieniu. — Nie mam pojęcia — odpowiedział niepewnie Worobiow.
Dziwny krajobraz wyrysował się już całkowicie. Była to ogromna równina zalana purpurowym, przedwieczornym światłem lejącym się z nieba częściowo zasnutego ciężkimi chmurami. U horyzontu zamykał ją łańcuch skalnych iglic. Rdzawoczerwony grunt jak okiem sięgnąć pokryty był czerwonymi, szablastymi liśćmi wyrastającymi bezpośrednio z ziemi. Zbliżaliśmy się do skał. Purpurowe płomienie dwumetrowych liści wbiegały na ekran roniąc na ziemię lśniące krople soku. Wreszcie znaleźliśmy się pomiędzy bazaltowymi bryłami skał rozrzuconych na piargowych usypiskach. Miejscami przeglądał popękany grunt, a na nim rosły te same liście co i na równinie. W miarę posuwania się do przodu widok stawał się coraz bardziej ponury. Dziki kamienny chaos bez śladu życia. — Wiktorze Grigoriewiczu, gdzie my jesteśmy?… — Nie wiem, może na Marsie?…
Za skałami błysnęła tafla wielkiego jeziora. Nad jego brzegami rosły niewysokie drzewa. Ale cóż to były za drzewa! Od pękatych pni pokrytych filcowatą korą rozbiegały się na wszystkie strony długie gałęzie podobne do macek, pokryte zamiast liści naroślami przypominającymi przyssawki ośmiornicy.
— To chyba zwierzę, jak pan myśli, Wiktorze Grigoriewiczu? — Wątpię. A zresztą… Niech pan patrzy!
Dostrzegłem, że jedna z gałęzi zaczęła się powoli zwijać, a w ślad za nią poszły następne.
Nagle naszą uwagę przyciągnęło co innego. Po ziemi wędrował ogromny owad czy też stawonóg, bo nie widziałem, do jakiej grupy systematycznej należy to stworzenie zaliczyć.
Zwierzę było wielkości dłoni, miało brudnozielony, muskularny tułów, stosunkowo małą główkę uzbrojoną w silne szczęki i długie, pierzaste anteny o niesłychanie delikatnej budowie. Sześć krótkich, silnych odnóży było zaopatrzonych w stawy. Profesor chcąc dokładniej obejrzeć jakiś szczegół budowy zbliżył zwierzę bezpośrednio do ekranu. I wtedy wydarzyło się coś tak nieprawdopodobnego, że nie zdołałem się opanować i chwyciłem profesora za rękę. — Wiktorze Grigoriewiczu! — krzyknąłem. — Ono pełznie po wewnętrznej stronie ramy!!!
Profesor nie odpowiadał. Wpił się oczami w niezwykłe żyjątko, które bez pośpiechu przebierając łapkami wolno posuwało się po owalu. Worobiow wyciągnął rękę w jego kierunku. Kiedy między ręką profesora i stawonogiem pozostało nie więcej niż dziesięć centymetrów, zwierzę nagle stanęło i przyjęło pozycję obronną. Rozwarło szczęki i uniosło odwłok do góry. Profesor cofnął rękę i zwierzę wróciło do poprzedniej pozycji. Znowu ją zbliżył — ten sam skutek!
— Zgiń, przepadnij! — nie wytrzymał Worobiow. — Może… — Ciii… Niech pan patrzy!
Owad jak gdyby próbował przedostać się w naszą stronę ramy. Z napięciem śledziliśmy każdy jego ruch. Zwierzę niezręcznie przebierając łapkami obróciło się w naszym kierunku, dotknęło ekranu i… rozpłynęło się po nim, zniknęło. Popatrzyliśmy pytająco na siebie. — Jak to możliwe, Wiktorze Grigoriewiczu?… Profesor jakby się ocknął ze snu. — Na co my czekamy? — wykrzyknął. — Przecież ono odpełznie!
Rzucił się do pulpitu i „cofnął” nas o jakiś metr. Owad leżał na grzbiecie i bezradnie przebierał łapkami w powietrzu. Wreszcie ostrym podrzutem tułowia udało mu się stanąć na nogach. Profesor ostrożnie zmniejszał odległość. Trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć centymetrów… Centymetr… Znowu się rozpłynęło!
— Co jest, do diabła! — zdenerwował się profesor. — Może nam się tylko wydawało… Nie, nie… Zresztą zaraz to sprawdzimy!
Wybiegł z pokoju i po chwili wrócił z małą latarką w ręce. Skierował na ekran jej wąski skoncentrowany promień. Żółta plamka świetlna przesunęła się po ziemi i dotknęła owada. Zwierzątko się zatrzymało, poruszyło wąsikami, a potem cofnęło. Unikało jaskrawego światła!
— Proszę patrzeć uważnie. Czy jest cień? Przysunąłem się bliżej ekranu. Promień latarki oświetlił owada. Poza nim zobaczyłem wyraźny cień.
— Jest, Wiktorze Grigoriewiczu!
— Widzę! Oto dowód, że zjawiska elektromagnetyczne nie podlegają ograniczeniom czasowym!
— Ten owad czuje ukierunkowane światło. Ale czy nas widzi?
— Tak, na pewno!
— Nieprawdopodobne! A te potwory? Czyżby i one?…
— Możliwe…
Przypomniałem sobie dinozaura patrzącego na mnie z głębi ekranu i wzdrygnąłem się na myśl, że byłem nie tylko obserwatorem, ale i obserwowanym.
Po chwili ruszyliśmy w dalszą podróż. Ponure skały pozostały z tyłu. Zbliżaliśmy się do ciemnej ściany lasu. Zdumiałem się ogromem drzew. Nie, to nie były sekwoje. Gigantyczne ciemnoczerwone pnie podobne do polerowanych kolumn z pękiem wysmukłych liści na szczycie. Grubość pni dochodziła, jak sądzę, do sześciu metrów. Pomiędzy drzewami rosła gęsta, trzymetrowa trawa tworząca gąszcz nie do przebycia. Dla naszego aparatu nie stanowił on jednak żadnej przeszkody, więc z wolna przenikaliśmy przez to zielone kłębowisko. Trawa zdawała się nie mieć końca. — Proszę spojrzeć — powiedział cicho profesor. — Tam, widzi pan?
Trawa falowała, potrącana przez coś wielkiego. Ostrożnie zbliżaliśmy się do tego miejsca, aż wreszcie ujrzeliśmy wielkie, pokryte łuską cielsko ogromnego węża, płaski łeb i tuż pod nim maleńkie, uwstecznione nóżki. Profesor oświetlił latarką ciało potwora. Wąż się zatrzymał i wolno obrócił w naszą stronę. Cieniutki promyk prześliznął się po jego głowie i zalśnił w głęboko osadzonych oczach. Z paszczęki wyskoczył rozdwojony jęzor i zwierzę rzuciło się w naszą stronę. To było tak nieoczekiwane, że krzyknąłem i obronnym gestem wysunąłem ręce do przodu. Ale straszliwy wróg zniknął i na ekranie znów widać było tylko trawę.