— Uff! — westchnąłem z ulgą. — A gdyby ten gad się tu przedostał?!
— Taak, to by nie było przyjemne — powiedział Worobiow. — Ale na szczęście chroni nas nieprzekraczalna bariera czasu. Miliony lat!
Popatrzył na zegarek. — O! Dochodzi dziesiąta, a my jeszcze nie włączaliśmy układu przesuwania obrazu w czasie!
Zgasił ekran i przez blisko pięć minut przełączał coś na pulpicie. Aparat cicho pobrzękiwał. Znowu zapalił się ekran i znowu ujrzałem zarysy tych samych pni i liści. Ale tym razem obraz był nieostry, jakby umowny. Zarysy przedmiotów co chwila się zmieniały, przesuwały, stawały się przezroczyste ukazując jakieś inne widoki. To była pagórkowata okolica pokryta szmaragdową zielenią. Spod niej z kolei wyłaniały się ledwie widoczne sylwetki gór. I wszystko to się kołysało, płynęło, wibrowało. Poruszaliśmy się w tym świetle widziadeł tak długo, że zacząłem tracić poczucie rzeczywistości. Chwilami obrazy stawały się wy raźniejsze, ale i one niedługo trwały na ekranie, ustępując miejsca innym mirażom. Oto pojawiła się górska dolina. Profesor wyciągnął rękę do pulpitu i inne obrazy zaczęły się odwarstwiać i rozpraszać. Dolina występowała coraz wyraźniej i nad jej zboczami zalśniły szczyty z czapami wiecznych śniegów. Górne partie zboczy pokrywała ciemnozielona roślinność iskrząca się w promieniach słońca, natomiast w dole leżał głęboki cień, z którego wystrzeliwały ku światłu ogromne kwiaty podobne do dziwacznych lilii. Ich białe woskowate kielichy kołysały się na szczytach zielonych trzydziestometrowych pędów. Średnica kwiatu dochodziła do pięciu metrów! Przesuwaliśmy się w dół stoku, gdy nagle ujrzałem skrzydlatą istotę podobną do ogromnego motyla. Stworzenie lekko szybowało w powietrzu prawie nie poruszając szerokimi skrzydłami z białą otoczką na skrajach. Nibymotyl od czasu do czasu podlatywał do kwiatu, siadał na nim i składał skrzydła wzdłuż grzbietu. W takiej właśnie pozycji udało się go profesorowi sfotografować. Ale tylko z daleka, gdyż nie mogliśmy się do niego zbliżyć. Profesor się zawziął. Pędziliśmy za dziwnym stworzeniem od kwiatu do kwiatu, ale zawsze, gdy tylko odległość zmniejszała się do jakichś dziesięciu metrów, zwierzę wzlatywało i znikało z pola widzenia.
— Nie mogę już dłużej — poskarżył się Worobiow. — To diabelskie nasienie zamęczyło mnie na śmierć!
Przerwaliśmy beznadziejną pogoń i ruszyliśmy dalej. Zagłębiliśmy się w góry. Ani żywego ducha! Profesor znów włączył obwód czasowy. Aparat zabrzęczał, skały zrobiły się przezroczyste i spoza nich błysnęła tafla wody, za którą również coś majaczyło. Znowu byliśmy w świecie widziadeł.
Nagle naszą uwagę przyciągnął przedmiot, którego najmniej się w takim miejscu spodziewaliśmy. To był błyszczący metalowy stożek wyraźnie widoczny na tle zmiennych, mglistych obrazów. W jego wypolerowanej powierzchni odbijało się światło słoneczne. — A cóż to znowu takiego?! — wykrzyknął profesor i szybko wyłączył układ zmiany czasu. Na ekranie pojawił się piękny lesisty krajobraz. Stożek zniknął bez śladu! — A niech cię! — Worobiow spojrzał pytająco na mnie. — Rozumie pan coś z tego? — Nic a nic!…
— Ja też. Ale zaraz spróbujemy to wyjaśnić… Znowu na ekranie zamigotały miraże, a na ich tle zadziwiająco wyraźny obraz metalowego stożka.
— Wiktorze Grigoriewiczu, może to jakaś część aparatu rzutuje się na ekran? — W przyrządzie niczego podobnego nie ma. — A więc co to jest?… — Nie wiem…
Aparat rozregulował się od częstego przełączania i trzeba go było zgasić. Ekran pociemniał. Profesor zapalił światło.
Milczeliśmy.
Była późna noc. Wstałem z fotela i podszedłem do swego gospodarza. — Wiktorze Grigoriewiczu! Dziękuję za niezapomniane przeżycie!
— Po cóż ten patos?! Proszę przyjechać na przyszły rok i znowu mnie odwiedzić… — Gdy tylko będę mógł. Chciałbym jeszcze raz przenieść się w przeszłość. Może nam się uda odbyć prawdziwą podróż w czasie…
— Nie, to niemożliwe! — powiedział profesor. — Ciało ludzkie nie zdoła pokonać bariery czasu. Tak. Ale dość już o tym… Niech pan do mnie napisze, drogi imienniku, i możliwie prędko odwiedzi.
Pożegnałem się serdecznie i wyszedłem. Zamknęły się za mną drzwi prowadzące do cudownego świata. Na zawsze, jak się później okazało.
Minął rok, który w całości poświęciłem na pisanie pracy kandydackiej. Raz tylko udało mi się napisać do Worobiowa i zawiadomić go, że niestety nie będę mógł przyjechać.
Wkrótce nadeszła odpowiedź.
„Bardzo żałuję — pisał profesor — że się w tym roku nie spotkamy. Cóż robić?! Życzę panu udanej obrony. Proszę mi przysłać autoreferat. Chętnie go przejrzę. Mam wiele czasu, bo lekarze zabronili wychodzić mi z domu. Ale to nie znaczy, że zaprzestałem doświadczeń!
Wiele myślałem i doszedłem do pewnych wniosków… Proszę się nie lękać! Nie będę pana zanudzał długimi wywodami. Czy pan pamięta nasze ostatnie obserwacje? Otóż chyba rzeczywiście oglądaliśmy nie przeszłość Ziemi, lecz teraźniejszość innej planety…
Mam nadzieję, że niedługo przyjedzie pan do Leningradu, spotkamy się i podyskutujemy ma ten temat… To chyba już wszystko… Chociaż nie! Muszę się przyznać, że planuję pewne doświadczenie. Nie powiem na razie jakie, wspomnę tylko, że trochę z nim zwlekam, bo wydaje mi się niezbyt bezpieczne. Pański W.G. Worobiow”.
W kopercie listu znalazłem jeszcze barwne zdjęcie białej lilii i siedzącego na jej kielichu owada ze złożonymi skrzydłami. W dalekim tle majaczyły ośnieżone szczyty gór.
Natychmiast odpisałem profesorowi, a trzy miesiące później wysłałem swój autoreferat. Nie otrzymałem jednak żadnej odpowiedzi. Po obronie pracy kandydackiej, która nawiasem mówiąc poszła mi całkiem dobrze, znowu napisałem do Worobiowa. I znowu żadnej reakcji! Zaniepokojony tym milczeniem poprosiłem mego uniwersyteckiego kolegę mieszkającego w Leningradzie, aby zaszedł do profesora i dowiedział się o jego zdrowie. I oto leży przede mną numer „Wieczornego Leningradu”, w którym znalazłem taki oto tekst:
„10 sierpnia o godzinie 8 rano obywatelka Kołowa, gospodyni prof. Worobiowa, znalazła zwłoki swojego pracodawcy w niewielkim pokoiku sąsiadującym z jadalnią. Przerażona niewiasta wezwała równocześnie milicję i pogotowie ratunkowe”.
Lekarz pogotowia ratunkowego niestety nie miał już nic do roboty. Profesor siedział martwy w fotelu przed ekranem urządzenia przypominającego telewizor. Głowę miał nienaturalnie odrzuconą do tyłu, a na twarzy zastygły wyraz przerażenia. Czoło i szyję pokrywały mu drobniutkie brunatne plamki. Zdaniem eksperta z milicyjnej grupy dochodzeniowej Worobiow zmarł gwałtowną śmiercią około drugiej w nocy, sposób morderstwa pozostaje jednak na razie zagadką.
Oględziny mieszkania nie dały żadnych wyników. Znaleziono jedynie strzępek papieru, na którym profesor zanotował w widocznymi pośpiechu: „Zdaje się, że chwytam kontakt. Oni mnie widzą. Raz kozie śmierć, spróbuję!…” Specjalna komisja bada przeznaczenie tajemniczego aparatu. Śledztwo w toku.
Przełożył Tadeusz Gosk
Anatolij Dnieprow
Otchłań
— Nie jesteś pewien, czy mówię prawdę? Nie, rzeczywiście masz wątpliwości co do moich słów? To bardzo przykre. Bardzo… A tak bym ci chciała udowodnić, że nie kłamię…
Starałem się nie patrzeć w jej oczy i na smutną, nieco zakłopotaną twarz. Dawno znałem jej oczy i twarz, to zaś, że siedziała tuż obok mnie i opowiadała o śmierci swego dawnego przyjaciela właśnie mnie, a nie komuś innemu, wprawiało mnie w pewne podniecenie. — Mówisz więc, że sny, halucynacje i tylko to?…