„Gdybym to ja był jej mężem, do kogo też by poszła opowiadać o mojej śmierci?”
Odpędziłem od siebie tę podłą, mściwą myśl i zapytałem ponownie: — Kiedy się to wszystko zaczęło? — Mniej więcej pół roku temu. Tuż po ukończeniu aspirantury.
Aspirantury? Ach, tak, przecież on ukończył tę aspiranturę, a ja — nie… I ja mógłbym być po aspiranturze, gdyby nie ona…
Spojrzałem na nią ironicznie, a ona odgadłszy moją myśl zaczerwieniła się po uszy. — Miał ten sam temat, co i ty.
Tego można mi już było nie mówić…
Zaczął rosić deszczyk, przeszliśmy więc do niewielkiej kawiarenki przy kinie, gdzie stało kilka pustych stolików pod pasiastymi parasolami.
Chwilę siedzieliśmy w milczeniu przyglądając się, jak po czerniejącym szybko asfalcie spiesznie biegną przechodnie i bez zatrzymywania się rozwijają barwne deszczowce. W kinie właśnie skończył się seans, widzowie tłumnie wychodzili na ulicę, a wielu z nich uciekało pod parasole w naszej kawiarence. Po chwili wokół stolika zebrało się tyle ludzi, że rozmowa z Ingą stała się niemożliwa. — Jeśli nie odmówisz, może byśmy poszli do mnie. To blisko, za rogiem…
Nie, ona widocznie postanowiła przekonać mnie za wszelką cenę, że mówi prawdę o Olegu! Iść do niej do domu, gdzie mieszkali razem, Inga i on, i gdzie ona mieszka nadal…
Nigdy!…
Podjechał samochód, z którego wysiedli roześmiani chłopcy, i natychmiast udali się do bufetu.
— Czy zawiezie nas pan do instytutu biochemii? — zapytałem znalazłszy się jednym skokiem przy kierowcy. — Daleko to? — Nie. Inga, jedziemy!
Instytut mieścił się w starym ceglanym gmachu wybudowanym jeszcze przed rewolucją. Na dziedzińcu, na wprost głównego wejścia, znajdował się kort tenisowy. Kiedy grała tam Inga z Olegiem, mogłem ich widzieć z okna pierwszego piętra…
Zdawałoby się, że było to całkiem niedawno… W niedzielę zwykle w instytucie jest pusto, po raz pierwszy więc usłyszałem, jak dźwięcznie stukają obcasy damskich pantofli o starą kamienną posadzkę.
Przeszliśmy koło jego pracowni, wdrapaliśmy się bocznymi schodami na trzecie piętro i weszliśmy do pokoju numer 13.
Zawsze miałem szczęście do tej liczby… — Tu nam nikt nie przeszkodzi, opowiesz mi więc wszystko od samego początku.
Uśmiechnęła się strzepując ręką lśniące krople deszczu z czarnych włosów. — A tu nic się nie zmieniło… Kolby i retorty, spektrograf i mikroskop… Jak zawsze wszystko idealnie czyste i we wzorowym porządku…
— Po to właśnie jestem laborantem — wtrąciłem szydząc z samego siebie. — Zawsze się zastanawiałam, dlaczego…
— Cóż się więc zdarzyło? — przerwałem Indze spojrzawszy jej w oczy po raz pierwszy od naszego spotkania. — Proszę cię tylko, opowiadaj wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.
Nerwowo poruszyła trzymaną w rękach torebką. — Znasz oczywiście prace Kasparowa z Kijowa… — Znam.
— Czy pamiętasz, jak w rozmowie z Olegiem wyraziłeś przekonanie o konieczności sprawdzenia tych prac? — Pamiętam.
Uśmiechnąłem się do siebie. Właśnie wtedy zaczęły się moje nieporozumienia z Olegiem. Jakkolwiek na pozór tyczyły się one jedynie badań Kasparowa, to jednak za nimi stała ona, Inga. Kasparow był tylko katalizatorem.
— W ciągu roku Oleg skrupulatnie sprawdzał badania kijowianina i stwierdził, że były wartościowe. W tym samym czasie natrafił na grupę alkaloidów, które — jak się później okazało — także przyśpieszają szybkość przewodzenia bodźców nerwowych. Czy wiesz o tym?
— Nie tylko wiem…
— Wtedy zorganizował serię doświadczeń… To wszystko znałem z całkiem innych źródeł. — Szybkość przewodzenia bodźców wzrosła niemal…
— Trzynastokrotnie — podpowiedziałem i znowu przypomniałem sobie, jakie to mam szczęście do „trzynastki” — równo trzynaście razy.
— Potem zrobił analizę krwi i stwierdził, że gwałtownie wzrosła w niej liczba jonów litu. Od tego wszystko się zaczęło…
Niestety nie wiedziała, że wszystko zaczęło się nie od tego!…„Człowiek żyje zasadniczo w Przeszłości. Pojęcie Teraźniejszości to mit, iluzja, samoułuda. Ludzie nigdy się nie dowiedzą, jaka jest owa Teraźniejszość, sama bowiem przyroda oddzieliła ich od Teraźniejszości nieprzeniknioną ścianą, której nic obalić nie może. Człowiekowi potrzebne są ułamki sekundy, aby odgrodzić się od koszmarnego nadmiaru wrażeń, aby zdążyć wybrać z nich dokładnie tyle, ile zdołają znieść nerwy i mózg”…
Pamiętam, że te słowa z wykładu profesora Iwlewa głęboko wryły się w moją świadomość, wtedy więc, w ten pamiętny deszczowy dzień, postanowiliśmy obaj z Olegiem — każdy na swój sposób — sforsować zaporę, przekroczyć otchłań oddzielającą świat prawdziwy od świata fragmentarycznego, przylizanego, zaadaptowanego…
Właśnie w ów jesienny dzień po wykładzie Iwlewa rzekłem do Olega:
„To przecież powinien być prawie Wehikuł Czasu! Rzeczywisty, nie zmyślony… Wehikuł czasu do podróży w Teraźniejszość”…
Spoglądałem na Ingę i rozmyślałem, że Oleg nigdy jej nic nie powiedział o tym wykładzie i o naszej rozmowie, i o naszym postanowieniu zbudowania Wehikułu Czasu do podróży w
Teraźniejszość. Znała prawdopodobnie suche fakty — wyniki doświadczeń, których — jak mógł sądzić powierzchowny obserwator — dokonywano jedynie dla zaspokojenia ciekawości uczonego.
Jakże często czytając doniesienia o badaniach nie wykrywamy w nich rzeczywistego sensu, tajemnego przeznaczenia, zuchwałych marzeń, starannie ukrytych za beznamiętnym tekstem naukowym.
Wskutek myśli, które mnie opanowały, chodziłem jak nieswój, gdyż nagle uświadomiłem sobie, że nie żyję w świecie rzeczywistym, lecz w świecie specjalnie dostrojonym, a raczej wyretuszowanym, żeby mi w nim było wygodnie i bezpiecznie, żebym zanadto nie przeżywał i zbytnio się nie cieszył, żebym emocjonalnie nie przekształcił się w żarłoka, co nienasycenie pochłania ocean wrażeń, odczuć i myśli. Gwarne tłumy ludzi, samochody i tramwaje, gmach maneżu, mętna woda w Moskwie, pożółkłe zbocza Wzgórz Leninowskich — wszystko było nie teraźniejsze, lecz przeszłe. Nękała mnie myśl, że nigdy nie poznam, nie zobaczę tego wszystkiego w d a n e j c h w i l i takim, jakie jest, i że być może profesor Iwlew ma rację raz na zawsze, nie ma więc wyjścia z tej straszliwej ślepej uliczki.
Słuchałem muzyki organowej i nie wierzyłem, że jest ona właśnie taka, twarze chłopców i dziewcząt na świątecznej prywatce wydawały mi się nienaturalne, smak wina nieprawdziwy, woń znanych perfum tchnęła zgnilizną Przeszłości…
Był to stan nie do zniesienia, wobec którego bezsilność w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa wydaje się czymś małym i pełnym niepokoju. Problem rozrastał się w coś olbrzymiego jak sam wszechświat. Byłem bezradny chcąc poznać otaczający mnie świat w pierwotnej, prawdziwej postaci…
„Człowiek żyje z a s a d n i c z o w Przeszłości”…
Twierdzenie to zniweczyło złudzenie piękności, prawdziwości i T e r a ź n i e j s z o ś c i. Zupełnie innymi oczyma spojrzałem więc wtedy i na Ingę, i na Olega, i wreszcie na siebie samego.
Wzdrygnąłem się na myśl, że siebie samego również znam tylko w p r z e s z ł o ś c i.
Pamiętam, że stałem się skryty, milczący, unikałem kolegów, godzinami bez ruchu leżałem na łóżku w domu studenckim, a w świadomości ociężale krążyła i powtarzała się na tysiąc sposobów jednia jedyna myśclass="underline" „Ty to Przeszłość, wszystko dokoła — Przeszłość”…
Niekiedy chłopakom udawało się wyciągnąć mnie do Srebrnego Boru albo do Sokolnik, albo do galerii obrazów, co stawało się dla mnie okropną próbą.