Patrzyłem na świąteczny parostatek, który przewoził wiosennych wycieczkowiczów na plażę, a równocześnie wewnętrzny głos szeptał: „On t e r a z jest nie tam, gdzie go widać, lecz d a l e j”… Malutki chłopaczek kreślił patykiem na piasku groteskowe rysunki, a mnie się roiło: „On już narysował to, co ty ujrzysz dopiero po ułamku sekundy”… Obrazy Galerii Tretiakowskiej wydawały mi się młodsze niż były w istocie, a twarz Ingi…
Jaka jest prawdziwa twarz Ingi? Jakaż jest w rzeczywistości ta piękna dziewczyna? Jaka jest p r a w d z i w a Inga?
O, już wiedziałem, że o wszystkim należy wątpić i niczemu nie wierzyć! Owładnęło mną głębokie przeświadczenie, że sam sobie wszystko dostarczam w spreparowanej, przysposobionej postaci, że w rzeczywistości wszystko jest inaczej…
Zaniedbałem się w pracy, porzuciłem całą naukę i o mały włos nie oblałem egzaminu dyplomowego. Jakiekolwiek znaczenie straciło dla mnie wszystko oprócz fizyki, i to nie całej fizyki, tylko tej części teorii elektryczności, gdzie rozważa się teorię przewodzenia sygnałów elektrycznych…
Jakież to proste i oczywiste aż do niedorzeczności! Jeśli mówię do telefonu, to wszak ten, do kogo się zwracam, także słyszy m i n i o n e, niechby nawet oddalone od niego o milionowe części sekundy, niemniej jednak m i n i o n e!
Na przejście każdego sygnału potrzeba czasu. On właśnie jest tą koszmarną barierą, która oddziela mnie od Teraźniejszości… A nerwy ludzkie przewodzą sygnał bardzo powoli, zbyt powoli…
Zamknięto końcową sesję na uniwersytecie i studenci zaczęli dostawać przydziały pracy.
Indze i Olegowi zaproponowano pozostanie w Moskwie. Co do tonie decyzja nie zapadła. Żaden z profesorów nie rozumiał, co się ze mną zdarzyło i jak to się stało, że z dobrego, wzorowego nieledwie studenta zmieniłem się w leniwego, otępiałego, roztargnionego dryblasa bez sensu odpowiadającego na najbardziej elementarne pytania. Nikt nie podejrzewał, że ja wszystko w i d z i a ł e m w Przeszłości.
Nie wiem, czym by się to skończyło, gdybym pewnego razu nie doznał o l ś n i e n i a… Był ciepły wiosenny dzień, a ja siedziałem w pracowni numer 13 i przez otwarte okno oglądałem kort tenisowy, gdzie walczyli Inga i Oleg. Najpierw patrzyłem na fruwającą w powietrzu piłkę „retuszując” w myśli jej prawdziwą trajektorię, stopniowo jednak wzrok mój przesunął się na nich oboje i zacząłem obserwować, jak podchodzą do samej siatki, tak że tylko ta siatka oddziela ich od siebie…
Zdumiewające swą prostotą rozstrzygniecie przyszło samo przez się.
Nie mogę bezpośrednio zbliżyć się do Teraźniejszości. Nie ma jednak żadnych podstaw, by sądzić, że wcale się do niej zbliżyć nie można.
Zerwałem się jak oparzony, błyskawicznie przebyłem trzy kondygnacje schodów, podbiegłem do kortu i krzyknąłem:
„Inga, Oleg, postanowiłem zająć się badaniem szybkości przewodzenia impulsów nerwowych!”…
Osłupieli niczego nie rozumiejąc.
„Na tym wszystko polega! Nie trzeba żadnego Wehikułu Czasu! Pamiętasz, Oleg?”
Przetarł dłonią spocone czoło, przygładził długie jasne włosy i zachmurzył się.
„O czym mówicie, chłopcy?” — spytała Inga spoglądając to na Olega, to na mnie.
Mrugnąłem do niej porozumiewawczo i pomyślałem: „Nieźle, jeśli poznaję prawdziwy sens twoich poglądów, to poznaję cię p r a w d z i w ą albo niemal prawdziwą”…
Na ławce przy pomniku Łomonosowa zawile opowiadałem im o swojej idei: — Szybkość przewodzenia bodźców nerwowych waha się od kilkudziesięciu do dwóch setek metr ów na sekundę. To właśnie tłumaczy, dlaczego od chwili oddziaływania na nerwy do chwili uświadomienia sobie tego oddziaływania upływa czas około jednej dziesiątej sekundy. Ale szybkość można wszak powiększyć?
„Jak?” — rzucił pytanie Oleg.
„To nieważne. W zasadzie można ją doprowadzić do szybkości światła. To właśnie będzie granica”…
„Jak?”
Wtedy oczywiście nie wiedziałem, jak. Wyobrażałem sobie, że w tym wypadku, podobnie jak w telegrafie, należy zwiększyć przewodność nerwów i nic więcej…
„Gdybym wiedział, jak”…
Po dziś dzień jestem wdzięczny profesorom, którzy mi zaufali. Udało mi się zdać wstępne egzaminy aspiranckie. Ułatwiono mi urządzenie się w instytucie biofizyki w charakterze laboranta i pozwolono zająć się tematem pracy doktorskiej.
Miała ona bardzo prozaiczny tytuł: „Mechanizm przewodzenia bodźców nerwowych”.
Nikt się nie domyślał, dlaczego wybrałem właśnie ten temat. Nikt prócz Olega. Jego temat był niemal identyczny: „Zależność szybkości przewodzenia bodźców nerwowych od chemicznej natury środowiska”.
Obaj sporządziliśmy plany pracy. Plan Olega był — jak zawsze — rygorystyczny, umotywowany, systematyczny. A mój?…
Prawdę mówiąc, ja też sporządziłem plan systematycznych badań, lecz od razu zdecydowałem, że pójdę całkiem odmienną drogą…
Byłem przekonany o jednym: to, czego szukam, znane jest od dawien dawna, chociaż nikt tego nie podejrzewa… Wehikułem Czasu przenoszącym ludzi p r a w i e w sąsiadującą Teraźniejszość już ktoś się posługuje, a kosztuje to bardzo drogo…
Nazbyt drogo… Zacząłem od tego, że nauczyłem się, jak należy dokonywać sekcji na zwierzętach, i opanowałem metody pomiaru szybkości przewodzenia bodźców nerwowych. Później skonstruowałem przyrząd, z którego można było tę szybkość odczytywać równie prosto jak z szybkościomierza samochodu.
Wszystkie swoje prace przeniosłem na wieczór, potem na noc…
Wkrótce naprawdę zrozumiałem, d l a c z e g o bodźce nerwowe rozprzestrzeniają się tak powoli: układ nerwowy potrzebuje c z a s u na u o g ó l n i e n i e olbrzymiej masy wrażeń i zsumowanie jej w jedną całość, aby nie przeciążać organizmu strumieniem pstrych, czasem nieistotnych, czasem zaś nawet niebezpiecznych szczegółów.
Wiele rozmyślałem, jaki sens mają owe s t r a t y we wrażeniach, które przewiduje sama natura człowieka, i zwątpiłem, czy zawsze są one nieistotne. Wśród strat znajdują się na pewno elementy wartościowe, toteż udając się w podróż w Teraźniejszość znajdę się zarazem w fantastycznej krainie obfitości wrażeń, myśli i przeżyć.
W jaskrawym świetle reflektorów leżał rozciągnięty na stole operacyjnym królik. Oddychał szybko, a jego czerwone oczy uważnie wodziły za moją ręką. Dwie elektrody igłowe wpiły się w początek i koniec drogi nerwowej… Obok stał oscylograf. Po ekranie od czasu do czasu przebiegała gromada zielonych rozbłysków.
Szybkościomierz pokazywał sto czterdzieści metrów na sekundę.
Wziąłem strzykawkę i wprowadziłem zwierzęciu pod skórę powszechnie znaną substancję…
Wskazówka szybkościomierza prędko ruszyła w górę… — To znaczy, że w krwi zwiększyła się zawartość litu? — spytałem apatycznie. — Tak. — Oleg rozpoczął więc doświadczenia z solami tego metalu. — Czy nie pamiętasz, Ingo, metodyki jego eksperymentów?
— Ależ tak, pamiętam. Długą cienką kapilarę wypełniano elektrolitem. Oleg mierzył szybkość rozchodzenia się impulsu elektrycznego w takim ciekłym przewodzie elektrycznym.
„Kiepski, bardzo kiepski model nerwu” — pomyślałem. — A dlaczego on nie przeprowadzał doświadczeń na zwierzętach.
Inga się z jeżyła: — Oleg nie znosił sekcjonowanych zwierząt. Nie mógł nawet na nie patrzeć. Natomiast… — Co?
— Już ci mówiłam… Tam, na skwerze…
— Nie pamiętam.
— Ostatniej serii doświadczeń dokonał na sobie.
— Ach, tak… Jak on to robił?