Выбрать главу

Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po laboratorium. — W tym i owym mu pomagałam, zwłaszcza w tych zastrzykach… Nie wiem doprawdy, co to były za substancje. Ale on obstawał przy zastrzykach… A przyrządy pomiarowe miał takie same jak ty… Oleg mi mówił, że wprowadza do organizmu nieszkodliwe roztwory soli litu… Jakieś tam związki organiczne… Nie powinnam była tego robić, prawda? — Nie powinnaś… Jesteś przecież lekarzem… Miałaś być lekarzem…

Inga załamała ręce tak, że trzasnęły stawy jej delikatnych palców.

„Czy słusznie robię jej wyrzuty? A ja?”… „Alboż jestem lepszy od niej?”… Widziałem wszystko nie tak jak zwykle. Wrażenia były ostre, graniaste, nasycone i oślepiające. Był to stan nieprzekazywalny, a ja zrozumiałem jego sens; byłem naprawdę bliski Nieosiągalnego. Wehikuł Czasu miałem w kieszeni, w malutkim pudełeczku z płótna introligatorskiego, a to, że był on tak mały i lekki, napawało mnie wzniosłą radością i zadowoleniem. Inga z Olegiem, jak zawsze, grali w tenisa, a ja już teraz nie powątpiewałem o ich wzajemnej miłości. Było to szczególnie widoczne, kiedy piłka więzła w siatce i oni oboje biegli ją wyciągać. I jeszcze silniej ściskałem w kieszeni swój wspaniały Wehikuł Czasu.

Wieczorami siadywaliśmy we troje na ławce pod Murem Kremlowskim, prawie zawsze w milczeniu, ale z ich westchnień, z najdrobniejszych ruchów rąk odczuwałem, rozumiałem niemal dotykalnie, jak się nawzajem kochają i jak im przeszkadzam…

Wcześniej jeszcze oświadczyłem jej swoją miłość, ona jednak nie była pewna, kto z nas — ja czy Oleg — jest jej wybranym. Dlatego też powiedziała mi, abym poczekał, bo ona sama jeszcze nic nie rozumie i nie może się połapać w swoich uczuciach.

Czekałem cierpliwie, dopóki w moim posiadaniu nie znalazł się wspaniały Wehikuł Czasu i pojąłem to, czego jeszcze nie rozumiała ona.

Pewnego razu zbliżyłem się do Teraźniejszości jak jeszcze nigdy. Mimo pochmurnego dnia niebo wydawało mi się oślepiająco jaskrawe, woda w rzece iskrzyła się nieziemskimi barwami, powietrze przenikały upajające wonie i przepełniały pieśni dalekich, niedostrzegalnych ptaków. Drżałem od przejmującego doznania ogromnego, płomiennego życia, które wdzierało się we mnie rwącym strumieniem, a strumień ten olśniewający i niewyczerpany usiłował rozsadzić moje serce. O, wiedziałem, dlaczego na jej twarzy pojawiły się zwiastuny lęku! Przewidywała trwogę, coś przytłaczającego i dławiącego, rzeczy nieprzewidziane i nieodwracalne toczące się w podświadomości i złożone z miliardów utraconych doznań.

„Ingo, kochasz Olega… Zostań z nim…” Potem ruszyłem wzdłuż granitowej balustrady nabrzeża, sam, i z każdą sekundą czas rozciągał się w długą czarną wstęgę, stawało się ciemniej, nudniej, aż wreszcie między mną a Teraźniejszością rozwarła się otchłań…

Opieszale wyjąłem z kieszeni podstępny Wehikuł Czasu i wrzuciłem do rzeki…

Wpatrywałem się w mętną wodę, ale widziałem tylko wskazówkę mojego szybkościomierza, która po gwałtownym wzlocie powoli opadała niemal do zera… — Oleg z każdym dniem stawał się coraz bardziej niezrozumiały, dziwny… To ogarniała go nieopanowana wesołość, to był ponury i zły. Pracował gorączkowo, a mojej pomocy już nie potrzebował, gdyż zamiast brać zastrzyki zaczął łykać proszki i tabletki, które sam sporządzał w pracowni. Kiedyś wydawało mi się, że zaczął bredzić na jawie…

— Jak to było? — spytałem.

— Wrócił do domu i z miejsca zrozumiałam, że coś mu się stało. Otworzywszy drzwi uśmiechnął się jakoś dziwnie i powiedział: „Tu przed chwilą przeleciała mucha. Gdzie ona jest?”

Nie zdążyłam odpowiedzieć, kiedy nagle rzucił się ku szafie na książki i krzyknął: „A bestia — była tu przed jedną setną sekundy… Nie może przecież latać szybciej niż porusza się światło!” Oleg zawsze nienawidził much, skrupulatnie więc pilhowiałaim, żeby nie pojawiały stię w mieszkaniu. „Przecież była! I jest, ale gdzie, na razie nie widzę… Aha, jest bestia!” Zrobił błyskawiczny ruch ręką i podniósł zaciśniętą pięść ku mojej twarzy. Jego palce powoli się otworzyły i ujrzałam… muchę. Byłam wstrząśnięta, ale później zdarzyło się coś nieprawdopodobnego… Opadł na stary tapczan, podskoczył jednak nagle jak użądlony. Obiegł rozszerzonymi oczami pokój, podszedł do szafy i szarpnięciem otworzył drzwi… Była to także stara szafa, którą dostałam od mamy, a on zajrzał do środka, poruszył wiszące w szafie rzeczy i wyciągnął wojskową bluzę mego ojca: „On umarł w tej bluzie i leżał na tym tapczanie”… — „Minęło już wiele lat od tego czasu, a pokrycie tapczanu dawno zmieniono…” — „Tak, tak — zgodził się — czuję to!”

— Następnego dnia Oleg wyszedł do instytutu i więcej nie wrócił. To było przed tygodniem. Laborantka opowiadała, że w przeddzień na jego polecenie przerobiono przyrząd do pomiaru szybkości przewodzenia bodźców nerwowych tak, by mógł rejestrować szybkości dziesiątków tysięcy kilometrów na sekundę… Przedtem w pełni zadowalał go pomiar szybkości nie przekraczających dziesiątków tysięcy metrów… Kiedy przyrząd był gotów, zwolnił wszystkich do domu… Znaleziono go wieczorem. Leżał na podłodze z silnie zaciśniętymi oczami. Tak zamyka się oczy, kiedy rozbłyska oślepiające światło. W pracowni było ciemno… To byłoby wszystko… — Wszystko? — zapytałem z niedowierzaniem. — Tak, prawie… — Cóż jeszcze?

Inga przysiadła na skraju krzesła i otworzyła torebkę. W jej ręce ukazała się niebieska koperta. — To do ciebie. Znalazłam ją na biurku…

„Zatrzymałeś się w porę. Dochodziłeś do skraju otchłani, a potem odwróciłeś się od niej. Ja znalazłem inną drogę, jednokierunkową. Ż każdym dniem zbliżam się do tajemniczego i straszliwego brzegu. Nie ma już powrotu. Nie potrafię przeciwstawić się nieprzepartemu pragnieniu zbliżenia się do Teraźniejszości tak jak tylko to możliwe. Jest to niemal zbliżenie się do gorejącego Słońca. Opiekuj się Ingą”…

Zapłakała bezgłośnie. Przesunąłem ręką po jej włosach, na których błyszczały jeszcze krople deszczu. Pomarańczowe wieczorne słońce oświetliło pracownię, a mnie dlaczegoś stało się bardzo lekko.

Trzeba przecież jakoś dowieść, że są przeszkody, których łamać nie należy? Trudno, nauka czasem bywa tragiczna…

W imię tych, którzy wstępują na drogę.

Przełożył Bolesław Baranowski

Roman Jarow

Drugie stadium

Budowlani odjechali, skończyli swoje prace drogowcy i mieszkańcy nowego dziewięciopiętrowego domu zostali sam na sam ze swoimi kłopotami. Oczywiście, że wybór żyrandola czy wbijanie gwoździka, na którym zawisnąć ma portret dziadunia, to sprawy jak najbardziej osobiste, zajęcia niezmiernie miłe. Było jednak coś, z czym można się było uporać tylko wspólnymi siłami. Najdalszy dom na najdalszej ulicy miasta, wielki, biały, przywodzący na myśl transatlantyk, musiał stawić czoło wszystkim suchym wiatrom i burzom piaskowym nadciągającym z obrzydłej postaci, tak rozległej, że nawet z najwyższych pięter nie można było dojrzeć jej końca. Niektórzy laicy sądzili nawet, że to pustkowie kończy się tam dopiero, gdzie się kończy cała w ogóle geografia, czyli na wybrzeżu Oceanu Lodowatego. W dodatku całe otoczenie domu upstrzone było pozostawionymi przez budowlanych zwałami. Nawet najlepsi archeologowie świata nie znaleźliby, kopiąc tu, niczego poza rozbitymi cegłami, zardzewiałym drutem, a w najlepszym razie podeszwą. Każda z tych rzeczy mogłaby ich wprawić w zachwyt, nie wcześniej jednak niż za jakieś pięć tysięcy lat. Tymczasem jednak dobry smak mieszkańców domu nieustannie był obrażany. Jedynie las, który zastąpiłby drogę wiatrom, ciesząc oko swym pierwotnym pięknem, które niepodwładne jest wpływom abstrakcjonizmu, mógłby zapewnić nowym lokatorom sto lub więcej procent równowagi duchowej. Idea zasadzenia lasu unosiła się w powietrzu, dyskutowano ten problem na każdej z sześciu klatek schodowych i na chodniku przed domem, w zimie, wiosną i na początku lata. Było nawet w tej sprawie zebranie, ale nikt go nie protokołował, nie podjęto też żadnej uchwały, w każdym razie nikt jej nie pamiętał. Tymczasem nadeszło lato. A wówczas niemłoda już nauczycielka historii, Lidia Pietrowna, kobieta towarzyska i zapobiegliwa, przypomniała sobie, że na trzecim piętrze mieszka naukowiec Chromosomow. Jest ponoć nawet profesorem i pracuje w jakimś ogrodzie botanicznym. Skoro już za późno, by posadzić topole, klony, akacje czy jakiekolwiek inne drzewa, to może poradziłby, co jeszcze dałoby się zasadzić. Niezwłocznie wdrapała się ze swojego parteru na trzecie piętro. Rozmowa nie trwała długo, następnego dnia na wszystkich klatkach pojawiły się ogłoszenia: „Jutro sadzimy las. Prosimy o stawienie się z łopatami o dziesiątej rano”.