Ludzie czytali i dziwili się — któż to widział, by w czerwcu sadzić drzewa? Ale skoro tak jest napisane, to znaczy, że ma to jakiś sens. Stawimy się oczywiście.
Samochód osobowy przejechał kilka metrów po trotuarze. „Przyjechaliśmy” — powiedział do kierowcy Chromosomow. Obaj wysiedli. Kierowca otworzył bagażnik, wyjął worek, podniósł go. Na chodnik posypały się cieniutkie, delikatne gałązki. „Dziękuję — powiedział Chromosomow — jesteście wolni”. Kierowca odjechał, Chromosomow zaś przykucnął i zaczął przebierać badyle. Ze względu na tuszę bardzo było mu w tej pozycji niewygodnie, ale tylko chrząkał. Po obu stronach łysej czaszki uczonego kręciły się resztki włosów, wyglądało to jak bokobrody, przeniesione nagle na skronie. Okulary spadały mu z nosa, przytrzymywał je jedną ręką, a drugą sortował gałązki według wielkości.
Zebrani patrzyli z niedowierzaniem na rozsypane na asfalcie badyle. Przygotowani byli na to, że nadjadą przynajmniej ze dwie ciężarówki wyładowane drzewami, których rozpostarte korzenie wraz z ziemią poowijane będą workami. Wielkie te drzewa należałoby ostrożnie pozdejmować z ciężarówek, potem kopać pod nie doły, jak to się zawsze robi. A tu tymczasem… Nawet małe dzieci, które ze swoimi łopatkami do piasku przyszły pomagać dorosłym, były naprawdę zdziwione.
Chromosomow rozprostował się i zwykłą uczniowską linijką, którą wymierzał patyki, donośnie poklepał się po dłoni. Był to sygnał, wszyscy się ucieszyli.
— Roślina ta — Chromosomow wskazał posortowane kupki — pojawiła się przed paroma laty w dżunglach Ameryki Południowej. Czy pamiętacie ten olbrzymi wybuch na Słońcu? — Było coś takiego — głośno przytaknął stojący obok profesora mniej więcej czterdziestopięcioletni człowiek.
Szarooki, o prostych włosach, z dolną szczęką tak potężną, że mógłby nią gnieść orzechy, jako jedyny spośród obecnych nie miał łopaty.
— Potok cząsteczek o kolosalnej energii przeniknął do atmosfery i nie wiadomo, czy to dzięki temu, czy też kilka okazów jakichś roślin — teraz już nie sposób ustalić, jakie to pierwotnie były rośliny — było szczególnie dobrze przygotowanych do mutacji — nagle wyrosły drzewa o zgoła zdumiewających właściwościach. W specjalistycznych czasopismach ukazało się na ten temat zaledwie kilka artykułów, dlatego też mało kto o tym słyszał. Stajecie pod takim drzewem — jego wysokość zależy od długości sadzonki, dlatego właśnie je sortowałem — w bardzo złym nastroju. Macie za sobą męczący dzień, jesteście podenerwowani, przygnębieni, rozdrażnieni. Mija kilka minut i w waszych myślach zaczyna panować ład, zaczynacie odczuwać spokój, błogość. Wydajecie się sobie cząstką przyrody i społeczności ludzkiej, bez żadnego, ma się rozumieć, uszczerbku dla waszych cech indywidualnych. Skąd się bierze szczególna właściwość tych drzew, jaki tu działa mechanizm — nie wiadomo. Przyroda nie tworzy niczego specjalnie na użytek człowieka, przyroda nie jest ani dobra, ani zła, jest po prostu celowa. Jest w tym jakiś sens… Zresztą to moja sprawa, nie wasza. Nazwano te drzewa „drzewami radości”. Przysłano nam kilka okazów, nad którymi prowadzimy badania. A te nam pozostały. Rosną szybko, o tej porze roku można je jeszcze sadzić, dobrze znoszą klimat umiarkowany — za miesiąc będzie tu szumiał zagajnik.
— Hura! — zawołała siwa nauczycielka, z okazji niedzielnego czynu społecznego przyodziana w granatowy strój narciarski. — Nie będą nam nawet potrzebne duże łopaty. Weźmiemy łopatki dzieci. Albo nie. Niech dzieci same je zasadzą. To będzie takie symboliczne, uroczyste…
— Chwileczkę, chwileczkę — Chromosomow oddał dziecku łopatkę, którą to mu ufnie podało, pogłaskał je po głowie. — Drzewa radości muszą mieć bardzo głębokie doły. Im głębszy dół, tym wyższe, tym potężniejsze wyrośnie drzewo. Im większy jest opór początkowy, tym aktywniej zaczynają działać utajone siły, które drzewo zachowa także i potem, po ustąpieniu oporu. A zatem — zaczynajmy kopać.
I pod naciskiem jego stopy łopata zagłębiła się w ziemię.
Rozpoczęto pracę o dziesiątej rano, a przed dwunastą ludzie, dla których kopanie dołów było równie codziennym zajęciem, jak rozniecanie ognia za pomocą pocierania dwóch kawałków drewna, zupełnie opadli z sił. Po plecach spływały im strumyczki potu, słone krople zalewały oczy. — To nie będzie las, lecz trawa bagienna — mruczał zmartwiony Chromosomow.
Lidia Pietrowna ruszyła od mieszkania do mieszkania w poszukiwaniu posiłków.
Zakończywszy obchód ogarnęła spojrzeniem pustkowie i koło maleńkiej, drewnianej, obitej blachą budki garażu zobaczyła samochód i sterczące spod niego czyjeś nogi. To było wyzwanie — niezwłocznie podeszła do samochodu, schyliła się i popatrzyła na człowieka, który sprawy osobiste stawiał wyżej niż interes ogółu. Pod samochodem leżał mężczyzna, który tak solidnie przytaknął relacji Chromosomowa o wybuchu na Słońcu. Chyba spod osiemdziesiątego szóstego, zdaje się, że jakiś inżynier, nazywał się bodaj Machorkin. — Pan tutaj? — zapytała życzliwie. — Dlaczego nie z nami?
Mężczyzna nic jej na to nie odpowiedział, było tylko słychać, jak stuka ześlizgujący się z mutry klucz.
— Jakże to tak? Wszyscy są już tacy zmęczeni.
— Przeprowadzam wielki eksperyment naukowy — powstrzymując z wysiłku oddech powiedział inżynier Machorkin. — Ale przecież dziś niedziela… — W poznawaniu prawdy nie może być żadnych przerw.
Milczała zbita z tropu. Teza o kolektywnej pracy, o obowiązkach wobec społeczeństwa zdawała się nie znajdować w tym wypadku zastosowania, podniosłość bowiem pobudek, którymi kierował się inżynier Machorkin, biła na głowę motywy kierujące Lidią Pietrowna. Ale przecież szkoda jej było, aby tak silny fizycznie mężczyzna marnował się bez pożytku dla społecznej sprawy. Powiedziała więc:
— Chromosomow jednak kopie. A podobno jest profesorem…
— Może być nawet członkiem Akademii Nauk — głos spod wozu brzmiał jak wyrok — to nic nie ma do rzeczy i niczego nie dowodzi. Chromosomow przeprowadza swój eksperyment i oto znalazł stu dobrowolnych pomagierów. Gdyby było inaczej, nie daliby mu tych sadzonek! Na pewno kupujemy je za dewizy. A ja mam wytkniętą własną ścieżkę badawczą i niczyim laborantem nie będę. — Wygramolił się spod samochodu, ściągnął brezentowe spodnie i kurtkę, okazało się, że ma na sobie elegancki jasny garnitur. Lidia Pietrowna patrzyła na niego w milczeniu, nie wiedziała, co powiedzieć. Tak głębokie myśli nie przychodziły i — dobrze o tym wiedziała — nigdy by nie mogły przyjść jej do głowy. Ale cóż robić, w kołach naukowych lepiej się zna rzeczywiste motywy postępowania członków Akademii Nauk i laborantów. Inżynier Machorkin wsiadł do samochodu, wykręcił wóz, ruszył i zniknął. To oczywista nie jest zwyczajny samochód. Gdzieś tam w jego głębiach, wśród całkowicie niepojętych pokrętnych żelastw kryje się eksperyment. Ludzie, którzy mają coś wspólnego z kastą pracowników nauki, stają się trudni do zrozumienia. Może inżynier Machorkin jest człowiekiem nie mniejszego formatu niż sam profesor Chromosomow.