Lidia Pietrowna podeszła do leżącej na asfalcie kupki badyli, podniosła gałązkę, wzięła łopatę, wróciła do garażu. Tu właśnie, o trzy metry od ściany garażu, zasadzi drzewko radości. Skoro człowiekowi będą przychodziły do głowy wyłącznie dobre myśli, to odkrycia naukowe posypią się jak z rękawa. Spod łopaty Lidii Pietrowny poleciały grudy.
Słowa Chromosomowa rychło potwierdziły się w całej pełni. Ustawione w pięciometrowym dole — lokatorom nie starczyło sił, by kopać głębiej — sadzonki przysypane ziemią już po dwóch tygodniach przebiły się na powierzchnię i wyzierały z gruntu niczym młode pędy szczypiorku. Z każdym dniem były wyższe.
Wkrótce drzewa radości dorównały wysokością młodym topolom, które jakimś cudem przetrwały niszczycielską działalność maszyn budowlanych. Ludzie, którzy jeszcze w tydzień po owej niedzieli nie mogli rozprostować pleców, pełni byli najtkliwszych uczuć dla tych drzewek.
W środku lata przed domem szumiał już zagajnik. Najwyższe i najbardziej rozrośnięte drzewa osiągnęły pięciometrową wysokość. Sprawdzało się co do joty wszystko, o czym donosili w pisanych do Chromosomowa listach jego zagraniczni koledzy, a co potwierdzały i wcześniejsze doświadczenia przeprowadzone przez niego samego. Sprawdziło się również i to najważniejsze.
Nigdy i nigdzie człowiek nie czuł się równie dobrze, nigdy i nigdzie nie był tak beztroski i szczęśliwy, tak mądry i tak przenikliwy jak wtedy, kiedy przebywał w cieniu tych drzew. Nikt nie miał nigdy tak bezstronnego sędziego, jakim każdy stawał się sam dla siebie, kiedy siadał w trawie pod drzewem. Zwyczajne, leniwie płynące myśli ze zwyczajnego wieczornego spaceru ustępowały nagle miejsca analizie własnego życia, zrozumieniu prawdziwego jego celu.
Często zapytywano Chromosomowa, czym tłumaczyć takie oddziaływanie drzew radości, nie dające się przecież porównać ze skutkami kaukaskich wód mineralnych, kąpieli morskich i wysokogórskiej wspinaczki. Może to sprawka ultradźwięków? Albo jakichś nieznanych promieni. Cząstek kosmicznych?
— Proszę mi powiedzieć — zastanawiał się szesnastoletni wunderkind spod piątego, niewątpliwie przyszły student matematyki — czy to nie może być efekt neutrino — kwarkowy? Skłonny byłbym skorzystać z moich kontaktów z uniwersytetem i przynieść kwarkometr scyntylacyjny. — I okulary nieruchomiały na jego okrągłej buzi.
— Dziękuję, to zbyteczne — delikatnie odpowiadał Chromosomow — tym bardziej że sam tylko blocking — generator hamowania w kwarkometrze waży piętnaście ton.
— Oszczędzajcie się mówił do żądnych wiedzy emerytów, pilnie czytujących czasopisma popularno — naukowe dla młodzieży — i nie rozmyślajcie nad mechanizmem efektu. Przecież spacerując po zwykłym lesie nie zastanawiacie się nad zjawiskiem fotosyntezy. Korzystajcie nie analizując.
I ludzie korzystali. Nie tylko mieszkańcy ich domu. Z całej ulicy schodzono się wieczorami do młodego zagajnika. Proszono Chromosomowa o sadzonki. Ale nowa partia sadzonek nie nadchodziła, a resztki ze starego transportu potrzebne były do eksperymentów. Więc w maleńkim zagajniku wieczorami niekiedy bywał po prostu tłok. Wielu takich, którzy mieszkali w zupełnie innych dzielnicach, po jednym tutaj pobycie wracało potem z rodzinami lub ze znajomymi. Nikt oczywista nic przeciwko temu nie miał, bowiem przebywając pod drzewami ludzie stawali się życzliwi i uprzejmi dla bliźnich i uczucia te nie opuszczały ich przez czas dłuższy.
Któregoś wieczora inżynier Machorkin odstawił samochód do garażu. Słońce przeświecało przez szpary pomiędzy deskami, niektóre jednak szpary były ciemne — ocieniało je drzewo rosnące nieco na uboczu, ów ślad czułej troski Lidii Pietrowny. Z zagajnika dobiegały głosy przybyłych z bliska i z daleka. Inżynier Machorkin burknął coś pod nosem. Był w fatalnym humorze i nic tego humoru nie mogło polepszyć — w odległości półtora metra od korony drzewa oddziaływanie drzew radości ustawało. Inżynier Machorkin długo się krzątał, zamykając po kolei najpierw wszystkie drzwiczki wozu, potem bagażnik, potem wrota garażu. Sprężystym krokiem, wyrzucając stopy nieco w bok i patrząc wprost przed siebie ruszył w stronę domu. Lidia Pietrowna szła mu naprzeciw.
— Dzień dobry — powiedziała, pełna szacunku. — Czemu nigdy nie widać pana w zagajniku? Może krępuje się pan, że nie udało się panu popracować ze wszystkimi? Ależ wszyscy rozumieją, że jest pan bardzo zajęty…
— Inżynier Machorkin nigdy niczym się nie krępuje — głośno i stanowczo oświadczył inżynier
Machorkin. — Wszystkiego, czego wymaga, wymaga sprawiedliwie, a działając w słusznej sprawie nie ma się czego krępować. A jeśli inżynier Machorkin do czegoś nie rości sobie pretensji, to nie dlatego, że się krępuje, tylko dlatego, że wie, iż jeszcze na to nie zasłużył…
— O, przepraszam — powiedziała nieco oszołomiona tymi argumentami Lidia Pietrowna — chciałam po prostu, żeby pan sobie odpoczął w naszym zagajniku. To budzi tak dobre uczucia! Tak…
— Nie potrzebuję ich — wyrąbał inżynier Machorkin — jestem pracownikiem naukowym, muszę być nieustępliwy, by skuteczniej tropić moją ideę, by ścigać ją bezlitośnie. A tymczasem, co pani narobiła z tym pani zagajnikiem? I pod oknami, i koło garażu włóczą się jakieś indywidua, a w garażu stoi przecież eksperymentalny samochód, a w samochodzie są takie części, o których nawet mówić nie wolno. Gdybyż to przynajmniej byli ci, co sadzali, znam ich przecież z widzenia. Ale przychodzi tu cała ulica, przychodzą ludzie z wszystkich krańców miasta, a wkrótce zaczną się zjeżdżać iż innych miast. Czy po to dorobiłem się wreszcie własnego mieszkania, żeby pod moimi oknami spacerowały jakieś osobniki i przerywały mi wątek myśli? Myśl jest płochliwa. Zaledwie zacznę wszechstronnie rozważać nową hipotezę, już — bach! — pojawia się za oknem czyjaś twarz. Twarz niby taka sobie, ale nie spodobała mi się, i już po hipotezie. Czyja to wina, że państwo zostało pozbawione tej hipotezy? Ja jestem pokrzywdzony, bo nie dałem z siebie tego, na co mnie stać. Straciło na tym państwo. A kto na tym skorzystał? Wrogowie? Oto do czego prowadzi nieodpowiedzialne zalesianie.
— Ale przecież Chromsomow pracuje — wargi Lidii Pietrowny drżały.
— Prosiłem już, żeby mnie z nikim nie porównywać. Dla Chromosomowa to eksperyment, na którym dorobi się doktoratu…
— On już jest doktorem…
— Więc tym bardziej…
I zmęczony tak długą — po pracy — rozmową kontynuował swoją wędrówkę w kierunku domu. Lidia Pietrowna zaś nie mogła zrozumieć, dlaczego mianowicie „więc tym bardziej” i wydało jej się, że niechcący zrobiła przykrość porządnemu człowiekowi. Męczyło ją to, póki nie weszła w zagajnik, wówczas nagle poczuła się swobodnie, nie odczuwała już potrzeby zastanawiania się nad sensem tych tajemniczych słów. Zobaczyła, że inżynier Machorkin stoi w oknie drugiego piętra, i posłała mu napowietrznego całusa. Nie było w tym nic płochego. Lidia Pietrowna po prostu szanowała inżyniera i współczuła mu z powodu jego dotychczasowego niełatwego zapewne życia. Ale oddziaływanie drzew radości nie sięgało domu, inżynier jeszcze bardziej się naburmuszył i zaciągnął firankę.