Niebawem na spacery do zagajnika zaczęto przyprowadzać dzieciarnię z pobliskiego przedszkola. Skoro łagodnieją tu zatwardziałe serca dorosłych, serca dziecięce należy zawczasu chronić przed zatwardziałością. „Ach, o iluż więcej dobrych ludzi będzie teraz na świecie!” — marzyła kierowniczka przedszkola w swoim gabinecie. Ten sztuczny środek pomaga dorosłym wyzbyć się zła, dzieci zaś czyni odpornymi na zło już z góry. Małe istotki zmieniały się w oczach, na szczęście zatwardziałość nie zdążyła się jeszcze zadomowić w ich sercach. Zwroty w rodzaju „Pawka-szczypawka, gdzie moja zabawka?” a nawet jeszcze bardziej ekspresywne ustąpiły miejsca takim: „Pawełku, bądź tak dobry i podaj mi szufelkę, ja także chciałbym trochę pokopać”. O ile na zamkniętym terenie przedszkola częste były zwady między dziećmi, o tyle tutaj dzieciaki stawały się wzorem grzeczności, zachowując zresztą całą swoją żywość. Nabywane pod drzewami cechy nie zanikały, kiedy dziatwa opuszczała zagajnik. W ten sposób powstawały podstawy przyszłej charmonii duchowej. „Tych dzieci nic już nie będzie w stanie zdeprawować” — mówiła z dumą kierowniczka przedszkola. I rodziły się w jej głowie projekty, jeden bardziej imponujący od drugiego. Budowa nowego gmachu przedszkola w pobliżu zagajnika drzew radości tak, by serca dzieci ulegały niewidzialnym rozkosznym wpływom w czasie poobiedniej drzemki. Spacery całego przedszkola po zagajniku, zapraszanie innych przedszkoli z całej dzielnicy, a nawet z całego miasta… Były i inne jeszcze plany. Ale ich realizacja napotykała pewne trudności.
Inżynier Machorkin często spotykał przed domem Chromosomowa. Mieli o czym rozmawiać, tylko oni dwaj w całym domu pracowali naukowo.
— Z pewnością rozmyśla pan — mówił bez cienia wątpliwości w głosie inżynier Machorkin. — Ja także zawsze rozmyślam chodząc. My, pracownicy nauki, nie możemy uronić ani jednej cennej sekundy. Hipotezy naukowe nie wiedzą, co to jest normowany czas pracy.
— W jakiej dziedzinie nauki pan pracuje? — uprzejmie zasięgnął informacji Chromosomow. — Zajmuję się problematyką małej energetyki — raźnie mówił Machorkin. — Ale, proszę sobie wyobrazić, ta krzątanina pod oknami to wróg numer jeden hipotez naukowych. Ludziom przyziemnym to, być może, nie przeszkadza, ale ja w tych warunkach nie mogę pracować. A pan…
— Ja, cóż, nie specjalnie… Jako taki… — jak gdyby usprawiedliwiając się mówił Chromosomow.
Inżynier Machorkin rozmawiał z Chromosomowem jak równy z równym. — Wobec nauki wszyscy są równi — mówił — i laborant nie jest gorszy od członka Akademii Nauk. Prawda jest tak wielka i tak wszechogarniająca, że w jej obliczu rozmaite nasze tytuły i honory nie znaczą nic. Tak się złożyło, że muszę przeprowadzać moje eksperymenty w dzielnicowym klubie automobilistów. Ale sam pan rozumie, że błahe prywatne namiętności kierowców-amatorów nie mają nic wspólnego z problemami o ogólnoświatowym znaczeniu, problemami, które zamierzam rozwiązać. Niestety, na to potrzebne są pieniądze, a ci niegodni miłośnicy motoryzacji…
— Ale przecież, zdaje się, pan także ma własny wóz? — nieśmiało przerwał mu Chromosomow.
— Eksperymentalny — skandował inżynier Machorkin. — Nie wolno mi zdradzić nic ponadto. Cofnięto mi dotację, musiałem przerwać prace. Teraz jednak rozważam nad nową hipotezą i przeprowadzam nawet pewne doświadczenia kontrolne. Skoro tylko doprowadzę je do końca, kierownik klubu nie będzie wiedział, gdzie oczy podziać — będzie musiał załatwić dla mnie etat samodzielnego pracownika naukowego i przedstawić Radzie Naukowej Instytutu Silników Jonowych moją kandydaturę, wtedy otrzymam doktorat. Zapewne „honoris causa”. A jeśli będą się domagali, żebym napisał pracę — to cóż, proszę bardzo, będę wiedział, co napisać…
…W każdym razie — mówił inżynier Machorkin do wybitnego uczonego, profesora Chromosomowa — będzie pan pierwszym, którego zaproszę na bankiet z okazji doktoratu. Może pan również przyjść na obronę pracy. Scharakteryzuje mnie pan jako naukowca. — Bardzo dziękuję — odpowiadał dobrze wychowany Chromosomow i zaczynał się spieszyć. — Myśl leci niczym ptak — wznosząc oczy ku niebu deklamował inżynier Machorkin — nagle napotyka potencjalnego darmozjada, włóczącego się pod drzewami, i — płoszy się, ucieka…
— Dlaczego: darmozjada? — dziwił się Chromosomow — to z pewnością jakiś człowiek pracy. — Każdy, kto pracuje od godziny do godziny — wyjaśniał inżynier Machorkin — jest potencjalnym darmozjadem. Gdyby mu na to pozwolono, w ogóle przestałby pracować, wolałby pójść do kina. Natomiast ja i pan — głos drżał mu, kiedy to mówił — pracujemy, ponieważ pragniemy poznać prawdę. Ale ten zagajnik okropnie przeszkadza… Nie mogę patrzyć na ludzi, którzy o niczym nie myślą. Myśl moja wyrywa się do podobłocznych lotów i nagle zjawia się jakiś drobnomieszczanin. Diabli, oczywiście, biorą całą koncentrację umysłu… Wie pan co, wyrąbmy ten zagajnik!… Żeby się tu nikt nie włóczył… — Ale przecież on jest ludziom potrzebny… — oponował Chromosomow.
A inżynier Machorkin długo jeszcze rozprawiał o odkryciach naukowych.
Szczególnie ostro zareagował inżynier Machorkin na pojawienie się w zagajniku dzieci. Drzewa radości wpływały na dzieci kojąco. Niemniej jednak nie stawały się one mniej figlarne. Biegały, skakały, goniły się wzajem. I oczywista szopa, w której garażował eksperymentalny automobil, wystawiona była na wściekłe ataki dzieciarni. Dzieciaki właziły na dach, odzierały szopę z blachy, którą była obita, podważały deski, by móc zajrzeć przez szparę, targały za kłódkę. Wszystko to sprawiało, że z takim trudem osiągana przez inżyniera Machorkina równowaga duchowa, obracała się w nicość, uniemożliwiało dokonywanie odkryć naukowych. Któregoś dnia inżynier nie wytrzymał. Miarowym marszowym krokiem przemierzył przestrzeń dzielącą dom od zagajnika. Kierowniczka przedszkola przyszła akurat, by popatrzyć na swoją dzieciarnię.
— Hmm — zwrócił się do niej inżynier Machorkin — jestem wybitnym pracownikiem nauki. Ale to nie ma nic do rzeczy. Dzieci to nasza przyszłość, a o przyszłość troszczyć się powinni wszyscy. Przyprowadza je pani tutaj po to jakoby, by wpoić im dobre uczucia. Jest to wychowanie za pomocą czynników zewnętrznych i dlatego nie można go uważać za pełnowartościowe. Ale przejdźmy do najważniejszego — gdzie jest samo wychowywanie? Gdzie, pytam?
Kierowniczka patrzyła na inżyniera onieśmielona. Była dopiero na czwartym roku pedagogiki i zdawała sobie sprawę, że zbyt mało ma wiedzy, by dyskutować z tym tak stanowczym człowiekiem.
— Jako przyjaciel dzieci — ciągnął tymczasem inżynier Machorkin — domagam się kategorycznie, by opuściły one ten zagajnik i nie przychodziły tu, dopóki Akademia Nauk nie udzieli pozytywnej odpowiedzi w sprawie możliwości sztucznego działania na centra nerwowe, a także na systemy i emocje retikulodiencefaliczne i rinencefaliczne, i dopóki nie otrzymacie drogą służbową dokumentu, który by oficjalnie zezwalał na odwiedzanie tego ogrodu — nawiasem mówiąc, ogrodu eksperymentalnego — przez dzieci w wieku do lat siedmiu… — Ależ…
– Żadnych „ależ”. W przeciwnym razie pani bezpośredni zwierzchnicy zostaną zawiadomieni o karygodnym naruszaniu podstawowych zasad nauk pedagogicznych.
Dzieci nie trzeba było skrzykiwać, cisnęły się, wylęknione, wokół swojej wychowawczyni. Wyprowadzono je.
Ta akcja inżyniera Machorkina wywarła wielkie wrażenie na mieszkańcach domu. Nie została dobrze przyjęta. Świadkowie tego wydarzenia utrzymywali, że inżynier Machorkin posunął się aż do wymachiwania rękami, a nawet podniósł głos, co w rozmowie z kobietą jest niedopuszczalne. Natomiast inżynier Machorkin zdecydowanie dementował te pogłoski jako oszczercze.