Выбрать главу

Przepędzenie dzieci okazało się łatwe. Niepomiernie trudniejsze było zadanie następne — uniemożliwienie włóczącym się bez celu darmozjadom, a przecież mogli wśród nich być i wrogowie, zbliżania się do szopy, w której stał eksperymentalny samochód, a jeśli się da — przepędzenie ich wszystkich z zagajnika, a w ideale — wy karczowanie wszystkich drzew. Wszakże człowiek energiczny, który w dodatku nade wszystko umiłował poznanie prawdy, nie lęka się przeciwności. Inżynier Machorkin opracował kilka wariantów realizacji planu przepędzenia przybłędów.

Siedząc przy biurku inżynier Machorkin szkicował schemat promieni słonecznych odbitych od Ziemi, urządzenia, które przekształcałoby to promieniowanie w energię kinetyczną, i transmisji przenoszącej energię z tego urządzenia na koła napędowe samochodu, bądź na koło zamachowe obrabiarki czy też na jakąkolwiek inną maszynę. Było późne popołudnie, do pokoju wpadały ukośne promienie słońca i wędrujące po nich myśli inżyniera Machorkina sięgały aż do słońca. Nagle do uszu inżyniera dobiegł skrzyp odrywanych desek. Było w tym odgłosie coś przejmującego, coś przerażającego. Inżynier Machorkin podszedł do okna. Jakiś siedmiolatek wczepił się w rozchwierutaną deskę w ścianie garażu i usiłował ją oderwać. Być może, że przydałaby mu się jako miecz, a może po prostu chciał ułatwić sobie dokładne obejrzenie samochodu. Przez szparę było już widać lakierowaną karoserię. Inżynier Machorkin zdołał się opanować na tyle, że nie wyskoczył przez okno, znalazł się jednak na dole równie błyskawicznie jak gdyby był skoczył z drugiego piętra. Chłopiec widząc pędzącego doń olbrzyma odskoczył od ściany garażu i kurczowo objął pień drzewa. Inżynier Machorkin oderwał jego ręce i zdrowo huknął w kark, a potem popchnął. Malec co sił w nogach umknął w nieznanym kierunku. Inżynier Machorkin otrzepał dłonie i zawrócił do domu. Z klatki schodowej wyszedł mu na spotkanie Chromosomow. Profesor zerwał z nosa okulary i wymachiwał nimi zadzierzyście. — Co pan zrobił temu dziecku? — zapytał gniewnie.

— Uczyłem rozumu tych łobuzów, którzy włażą, gdzie ich nie proszono, i będę uczył nadal — jeszcze dobitniej odparł inżynier Machorkin. — A rodziców pociągnę do odpowiedzialności administracyjnej… — Niech pan popatrzy — powiedział groźnie Chromosomow.

Inżynier Machorkin obejrzał się. Z drzewa, pod którym przed chwilą złoił malcowi skórę, opadały liście, te zaś, które pozostały na gałęziach, żółkły w oczach. Pień ciemniał, gałęzie dygotały…

— Więdnie! — zawołał z rozpaczą Chromosomow. — Przepala się jak przeciążony silnik. To drzewo za pomocą swego nie wyjaśnionego dotąd promieniowania pokonuje złe uczucia człowieka. Ale w panu tyle tego, że nie dało rady…

— Niech pan to wpisze do swego dziennika eksperymentów — lodowato powiedział inżynier Machorkin. — Przecież po to pan je tu zasadził, żeby robić doświadczenia na ludziach. Zabroniono panu robić to w ogrodzie botanicznym, ponieważ jest to niezgodne ze współczesnymi poglądami naukowymi, więc postanowił pan przenieść się z nimi tutaj? I kontynuować doświadczenia, że tak powiem, konspiracyjnie. Pod pozorem miejskiej zieleni. Miał pan nadzieję pociągnąć za sobą najbardziej zacofane elementy — wskazał na ludzi stojących przed wejściem na klatkę schodową i patrzących nań z dezaprobatą. — Ale ja panu pokażę — wrzasnął na cały głos inżynier Machorkin. — W szeregach pracowników nauki nie ma miejsca…

— Jest pan bardzo niedobrym człowiekiem — cicho powiedział Chromosomow, włożył okulary, odwrócił się i poszedł.

Inżynier Machorkin ruszył naprzód pewnym jak zawsze krokiem. Stanęła przed nim Lidia Pietrowna, społecznica i entuzjastka. — Tak, niedobry z pana człowiek — powiedziała i zaczerwieniła się.

Inżynier Machorkin nie zwrócił najmniejszej uwagi na ten wyskok Lidii Pietrowny. Wszedł na ganek, odwrócił się do wszystkich.

— Nie obchodzi mnie, czy to drzewo uschnie, czy też nie. Ale uprzedzam, że tak czy owak nie dopuszczę do tego, aby rosło w bezpośrednim sąsiedztwie laboratorium, w którym znajduje się obiekt o wielkiej dla nauki wadze, i w dodatku tajny.

I wszedł do domu. Przez otwarte okna klatki schodowej słychać było jego miarowe kroki, kroki człowieka, który wie, czego chce. Tak, inżynier Machorkin był zdolny do tego, by przeciwstawić się niesłusznym nastrojom, które chwilowo owładnęły ludźmi. Nie brakło mu odwagi cywilnej ani uporu.

Minęło kilka dni. Drzewo miało widocznie ogromnie zasoby sił witalnych. Pożółkłe liście nie opadły, ale zazieleniły się na nowo. Poszarzały pień znowu zbielał. I znów, jak dawniej, zjawili się pod drzewem spacerowicze, wielu z nich przechodząc tamtędy opierało się ręką o ścianę garażu — laboratorium. Inżynier Machorkin nie reagował na to. Społeczność klatki schodowej doszła do wniosku, że inżynier nie zamierza zrealizować swoich gróźb.

Zbierało się na burzę. Przed wieczorem postukując i dygocąc zaczęły nadpełzać nad miasto ciężkie jak walce drogowe chmury. Połać czystego nieba była coraz to mniejsza, coraz mniejsze były odstępy między chmurami, aż oto ciężkie brzegi chmur zaczęły się ze sobą zderzać. Skrzesana w takim zderzeniu iskra rozdarła połowę nieba i połowę ziemi. Powiał silny wiatr, liście zaczęły się ze sobą sprzeczać.

W domu zatrzaskiwano okna. Najpierw słychać było stukot pojedynczych kropel po liściach, potem niebiosa się przechyliły, wywróciły, szum wodospadu zagłuszył wszystko. Deszcz lał i lał… Ściemniło się, ale nie zrobiło się mniej mokro. Aż wreszcie nastała noc.

Krzyki i wołanie o pomoc dało się słyszeć o trzeciej nad ranem. Pierwsza obudziła się nauczycielka. Bała się burzy, spała przy zamkniętych oknach, ale jej wrażliwe serce mimo tych przeszkód dosłyszało sygnały cudzego nieszczęścia. Otworzyła okno i od razu stało się oczywiste, że nie na darmo powiał wiatr niepokoju. Na dole ktoś jęczał.

Lidia Pietrowna narzuciła na szlafrok płaszcz i wybiegła na dwór, gotowa swą zdecydowaną postawą odstraszyć złoczyńców. W powietrzu była wilgoć, krople wody czyhały na nieostrożnego ryzykanta. Lidia Pietrowna biegła wzdłuż ściany domu, szukała złoczyńców. Zgaszone latarnie drzemały na szczytach kolumn, na pustych klatkach schodowych paliło się światło. Gdyby nie to, że w życiu Lidii Pietrowny nie pierwszy to był przypadek, w którym potwierdziły się w całej pełni jej niedobre przeczucia, uznałaby, że to halucynacja. Miała się jednak utwierdzić w swej wierze w przeczucia. Z tego miejsca, w którym znajdowało się laboratorium inżyniera Machorkina, dobiegało wyraziste, wypowiedziane z niejakim odcieniem godności wołanie: „Na pomoc!” Lidia Pietrowna pobiegła. Pod drzewem, które zasadziła nie opodal ściany garażu, widać było sylwetkę człowieka. Był to inżynier Machorkin, prawym ramieniem mocno obejmował pień. — Co się panu stało? — zapytała zdumiona nauczycielka. — Czy to pan krzyczał? Źle się pan czuje? Niech pan puści to drzewo. Proszę się oprzeć na mnie. Pomogę panu dojść do domu. — Nikt tu nie potrzebuje paninej idiotycznej pomocy. — Inżynier Machorkin targnął ramieniem. — Gdybym mógł puścić to drzewo, to bym sam stąd poszedł. Och, jak boli! — zawołał nagle i zadygotał — zupełnie jak gdyby mnie trzepnął prąd!…

Nauczycielka oświetliła jego ramię. Granica między ramieniem a drzewem zatarła się. Pień przechodził w ramię równie płynnie jak w konar. — Pan… nie może oderwać ręki? — zapytała osłupiała. — Sama pani widzi — smętnie odparł inżynier Machorkin.

Nauczycielka straciła głowę, pobiegła budzić Chromosomowa. Stała rozdygotana na podeście schodów, a spoza zamkniętych drzwi ciągle jeszcze dopytywano się, a kto, a co, a dlaczego tak późno. Wreszcie Chromosomow wyszedł. Zaledwie zobaczył, w jakim stanie znajduje się inżynier Machorkin, senność przeszła mu jak gdyby ręką odjął. Uważnie obejrzał pień szukając na nim jakiegoś śladu lepkiej żywicy, która znienacka uwięziła inżyniera Machorkina. Pień jednak był czysty, tu i ówdzie szorstkawy, ale bynajmniej nie lepki. Dla profesora był to zupełnie nowy fenomen przyrodniczy i choć w głębi duszy cieszył się, że ma oto do czynienia z tak interesującym faktem, zarazem współczuł inżynierowi Machorkinowi, który znalazł się w tak dziwacznej sytuacji. Oczywista, najlepiej by było pozostawić wszystko tak, jak jest, zaprowadzić dziennik obserwacji i niechby Machorkin wolną ręką odnotowywał w niej wszystkie najdrobniejsze nawet szczegóły związane z jego niecodziennym położeniem. Symbioza drzewa i człowieka — przecież to odkrycie stulecia! Ale chyba nic z tego się będzie, Machorkin się na to nie zgodzi. Gdyby jednak spróbować… Niezmiernie nieśmiało, gęsto uciekając się do aluzji, kładąc nacisk na to, że dla prawdziwego naukowca nieistotna jest sytuacja, w której on sam się znajduje, istotna jest tylko możliwość nieustannego poszukiwania prawdy, Chromosomow zaproponował swój wariant.