— A po co nam aparaty, które służą do poruszania się po równej powierzchni? Przecież potrafimy się po niej poruszać i bez nich — zaprotestował Młodszy. — Zresztą nie twierdzę bynajmniej, że te ptaki czy te owady to właśnie rozumni mieszkańcy tej planety. Chciałem tylko powiedzieć, że istnieje i taka możliwość. A także że tutejsze istoty rozumne, jakkolwiek by wyglądały, z pewnością również biorą udział w tym okrutnym drapieżnym kołowrocie. Pomyśl, jak może wyglądać cywilizacja na takiej planecie?
— Bardzo różnie — odparł zniecierpliwiony Starszy. — Niesłusznie zakładasz istnienie tak prostych związków między prawami obowiązującymi w przyrodzie a prawami, którymi się rządzi wyżej rozwinięte społeczeństwo. Dzięki rozumowi mogli się wznieść ponad to, przerwać ten krąg okrucieństwa i tępienia się nawzajem.
Ale mówiąc to bał się w głębi ducha, że Młodszy ma rację. Ta obfitość światła, ciepła, wilgoci, która zrodziła tak bujne i tak niepohamowane życie, być może, rzeczywiście popychała wszystko, co żyje, do walki, włączała w nieustający krąg wzajemnego unicestwiania się. Być może działo się tak wszędzie, nawet na najwyższych stopniach rozwoju… Zupełnie inaczej niż na ich ojczystej planecie, gdzie wszystko, co żyje, związane jest nierozerwalnym łańcuchem i może istnieć tylko w warunkach nienaruszalnej pokojowej symbiozy. Wszystko — zwierzęta i ptaki, i owady, i rośliny — zależy od siebie nawzajem, ale ta zależność polega na wzajemnym wzbogaceniu się, a nie na unicestwianiu…
— Zdaje mi się, że trzeba włączyć lanti — powiedział Młodszy. — Nie zajdziemy daleko przy takim upale, a termoregulatory pochłoną co najmniej tą samą ilość co lanti.
— Spróbujemy. Nie wiemy jeszcze, czy oni mogą nas widzieć. Kiedy dam sygnał, natychmiast włączaj migotanie i ląduj.
Przesunęli w prawo małe dźwignie na miękkich tarczach, umieszczonych na piersiach, i dolne części ich ciał osnuły się na wpół przejrzystymi obłoczkami. Potem oderwali się od ziemi i poszybowali nad jeziorem, nad zaroślami, łagodnym łukiem omijali wzgórze. I Starszy, i Młodszy patrzyli uważnie na dziwny nieznany świat, który rozciągał się pod nimi.
Kiedy znaleźli się po tamtej stronie wzgórza, stało się jasne, że cywilizacja na tej planecie nie tylko zdążyła się ukształtować, ale żyje nadal, nie zniszczyło jej, jak się tego obawiał Młodszy, owo wzajemne unicestwianie się tutejszych mieszkańców. Wzdłuż dróg, po których pędziły wyjące maszyny, stały szeregi słupów połączonych ze sobą wieloma rzędami mocno napiętych nici metalowych. Młodszy chciał się zbliżyć do tych słupów, by zbadać, co to takiego, ale Starszy go powstrzymał.
— Być może, że zachował się u nich jeszcze taki archaiczny sposób przesyłania energii na odległość. Gdzieś o tym czytałem… Chyba było coś w tym rodzaju na planecie Niebieskich Gór.
— Więc to niezbyt wysoko rozwinięta cywilizacja — stwierdził z przekonaniem Młodszy. — Rozwój może być nierównomierny… — zaprotestował Starszy. — Uwaga! Zdaje się, że to oni… Włączaj migotanie! Ląduj tam, w tych zaroślach nad rzeką.
Przesunęli dźwigienki ku dołowi i nacisnęli małe guziczki po lewej stronie tarczy. Na wpół przezroczyste obłoczki zaczęły szybować w dół, a wokół przybyszów wytworzyło się migotanie o wysokiej częstotliwości, rozmyło kontury ich ciał, które przemieniły się w mieniące się, opalizujące plamki, nie sposób było je i zauważyć w jasnym świetle dziennym. Wylądowali w zaroślach na brzegu powolnej przejrzystej rzeki i zaczęli obserwacje.
Ci, których dostrzegł z góry Starszy, zbliżali się do rzeki. Poruszali się powoli i dość niezręcznie. Ich ciała okryte były czymś w rodzaju skafandrów, ale głowy i przednie kończyny mieli obnażone. Przybysze wpatrywali się w nich z uwagą.
— Myślisz, że to właśnie oni? Tacy niezgrabni, tacy źle przystosowani?… — cicho zapytał Młodszy. — Jak oni w ogóle zachowują równowagę, przecież są cudacznie wyciągnięci ku górze? Popatrz na te przednie kończyny. Są chwytne. Ale co za żałosny kształt!
— Nie są wcale tak źle skonstruowani — zaprotestował Starszy. — Gorzej jest z ich głowami. Jak sądzisz, co to za obrzeżone otwory po bokach? To organ słuchu, czy co? A poza tym odnoszę wrażenie, że widzą tylko z jednej strony, jak zresztą wszystkie tutejsze stworzenia. Mają specjalne organy wzroku jak ci z Ankry. Te błyszczące otworki na przedniej części głowy to ich oczy. Widzisz, kiedy chcą zobaczyć, co jest z tyłu, muszą się odwrócić. — Ależ oni są olbrzymi, ależ ogłuszające mają głosy — powiedział Młodszy. — Zobaczysz, że są tak samo okrutni jak wszystko na tej planecie.
Olbrzymie dwunogie istoty przeszły koło nich rozmawiając głośno. Starszy włączył psychosyntezator, ale z przetłumaczonych urywków zdań prawie niczego nie zrozumiał. Tylko jedno było jasne jest im gorąco i są źli. — Patrz, tam, za nami — szepnął nagle Młodszy. — Co to?
Z rzeki gramoliły się na brzeg trzy istoty podobne do tych, które minęły ich przed chwilą, ale znacznie mniejsze i bez skafandrów. Krople wody błyszczały na ich gładkiej skórze. Istoty położyły się na porośniętym trawą brzegu i zaczęły szybką, ożywioną rozmowę. Ich głosy były wysokie. Syntezator tłumaczył: „Zimna woda. Nie, po prostu za długośmy w niej siedzieli. Patrz, poszli… (tu syntezator opuścił kilka wyrazów, zasygnalizował tylko, że to imiona własne). Wczoraj złapał dużo ryb. Mojej matce dał (syntezator skomentował, że nie chodzi tu o» dawanie «w normalnym znaczeniu, to coś bardziej skomplikowanego). Swojemu… (znowu imię własne) też dał tyle ryb, że teraz leży i nawet ogonem nie machnie”. — Czyżby oni mieli ogony? — zapytał Młodszy, który uważnie śledził tłumaczenie syntezatora. — Być może niektórzy z nich mają — powiedział bez przekonania Starszy. — Ci nie mają. Co to za jedni, jak myślisz, czy to jakiś inny ich gatunek? — Raczej niedorozwinięte osobniki. — A może to dzieci?
— Dzieci także miałyby skafandry… O, popatrz, ubierają się. Więc to jednak dzieci. Ale dlaczego zdejmują skafandry, kiedy wchodzą do wody?
— Być może, że woda jest ich naturalnym środowiskiem i nic im w tym żywiole nie zagraża. Ale co to znaczy: „złapał ryby”? I dał je na jakichś warunkach matce tego stworzenia? I jeszcze nakarmił nimi kogoś, kto ma ogon? Czy to dziecko także jadło rybę? — Sam przecież mówiłeś, że oni też muszą być włączeni w ten obieg…
— Tak, ale jednak nie wszystko rozumiem. Przypuśćmy, że oni się odżywiają właśnie rybami. Czyżby doprawdy mieli tak prymitywne pożywienie? Każdy z nich łapie ryby, zjada je, czasem karmi nimi innych… Widzieliśmy wielkie skupiska domów… Nawet jeśli wzniesiono je nad wielką rzeką, to przecież ryb dla wszystkich nie wystarczy. I kto w takim razie buduje i obsługuje wszystkie urządzenia, kto wychowuje dzieci i młodzież, kto się troszczy o ich zdrowie, skoro każdy sam się musi martwić o swoje pożywienie i zdobywać je w tak prymitywny sposób?
— Nie wiem. — Starszy nadal słuchał tłumaczenia. — Nie, wątpię, żeby robili to z konieczności.
Zapewne sprawia im to… przyjemność. Łowią ryby w wolnych chwilach.
— No widzisz! — triumfował Młodszy. — Mają naturę drapieżników. Patrz, te większe rozsiadły się nad rzeką. Podejdźmy do nich bliżej.
Biała gwiazda pochylała się już ku widnokręgowi, kiedy przybysze wyszli z nadbrzeżnych zarośli i znowu włączywszy lanti ruszyli w stronę pobliskiego skupiska dziwacznych wielokątnych budowli. Byli wstrząśnięci.