— Gdyby mnie się to przydarzyło — dodał — nie przepuściłbym szansy, uczyniłbym wszystko, by wydrzeć naturze jeszcze jedną jej tajemnicę.
— Proszę, niech się pan sam przylepia. A mnie niech pan puści. Bo zrobię taki zamach — powiedział inżynier Machorkin, posługując się żargonowym wyrażeniem z rzędu tych, jakich dawniej nie spotykało się w jego słownictwie — że się wszyscy znajdziecie w ciupie. Chuligaństwo, zła wola. Nagonka na wybitnego uczonego!
Zapomniał najwidoczniej, że znajduje się obecnie w szczególnej sytuacji, a może jeszcze się do niej nie przyzwyczaił, w każdym razie przez jego ciało przebiegły jakieś fale, zaczął się skręcać z bólu. Ostrzyżony na jeża profesor pobiegł po siekierę. Nauczycielka świeciła latarką, Chromosomow zamachnął się i rąbnął siekierą w pień. Ale natychmiast rozległ się taki krzyk, jak gdyby Chromosomow ugodził inżyniera Machorkina w nogę. Z okien wysunęło się kilka głów, ale nikt nie zauważył w ciemności trzech znieruchomiałych ludzi. Chromosomow zrozumiał, że sprawa inżyniera Machorkina wygląda gorzej, niż by się mogło wydać na pierwszy rzut oka.
— Proszę powiedzieć — zaczął Chromosomow — po co pan tu przyszedł w nocy i po co dotykał tego drzewa?
— Wydało mi się po ciemku, że ktoś się dobiera do samochodu. Wybiegłem — nikogo. Więc rozwścieczony tym, że muszę biegać po deszczu, chwyciłem pień i zacząłem trząść drzewem. Prawdę mówiąc chciałem je wyrwać. Od kiedy ono tu rośnie, ciągle mi się wydaje, że coś zagraża samochodowi. A to samochód ekspery… O, Boże, za jakie grzechy tak mnie pokarałeś!…
Znów nim potrząsnęło. Kiedy się uspokoił, powiedział: — Proszę pojechać po lekarza…
— Czym pojechać? — zdziwił się Chromosomow. — Jest czwarta nad ranem.
— Moim samochodem. Dam panu kluczyki…
— Ale to przecież samochód eksperymentalny…
— Tylko ja wiem, gdzie w tym samochodzie są części eksperymentalne. Proszę go traktować tak, jakby to był najzwyklejszy wóz.
Chromosomowowi nie dane było zasnąć tej nocy. Przywiózł lekarza dyżurnego. Lekarz obszedł drzewo parę razy, powiedział: Wypadek bez precedensu. Być może konieczna będzie interwencja chirurga’’ — i poszedł sobie. Odwiózł go tym samym samochodem Chromosomow. I już nie wrócił. Na prośbę inżyniera Machorkina pojechał organizować ochronę obiektu. Wczesnym rankiem podjechała pod dom półciężarówka wyładowana świeżutkimi deskami. Dwóch cieśli zabrało się do budowania płotu wokół inżyniera Machorkina. Skierował ich tu wydział budowlany ogrodu botanicznego, postawiony na nogi przez Chromosomowa. Około południa zjawił się milicjant i zajął stanowisko przy nowo wzniesionym płocie. A wieczorem już cały dom wiedział, że pod czujną ochroną otoczony tajemnicą państwową inżynier Machorkin prowadził tam niezmiernie ważne i śmiertelnie niebezpieczne eksperymenty. Lidia Pietrowna takich właśnie udzielała wyjaśnień na prośbę inżyniera Machorkina, którym raz po raz wstrząsały paroksyzmy bólu.
Minął miesiąc. Lokatorzy przyzwyczaili się do płotu, ale nie zbliżali się doń — obawiali się promieniowania. Obcy zresztą także. Natomiast Chromosomow co wieczór otwierał furtkę. Milicjant uprzejmie usuwał się na bok, profesor wchodził za parkan. Pod drzewem, opierając przywarła do drzewa rękę na specjalnym stole, siedzi inżynier Machorkin. Przed inżynierem leży gruby brulion dużego formatu. Inżynier Machorkin lewą ręką notuje w tym brulionie swoje spostrzeżenia. Chromosomow bierze księgę, podnosi ją do oczu, czyta:
…„18 lipca. Bardzo wysoko przelatuje stado ptaków. Liście zaczynają dygotać i drżą aż do chwili, kiedy stado znika”. — Dobrze — wzdycha Chromosomow i odkłada brulion — ale to za mało. To spostrzeżenie mógłby uczynić każdy człowiek nie związany bezpośrednio z obiektem. Na przykład ja. Pan zaś powinien wykorzystywać wszystkie zalety niecodziennej sytuacji. Proszę, niech się pan wsłuchuje w swój świat wewnętrzny, niech pan rejestruje swoje doznania. Zresztą nie muszę pana pouczać, sam pan jest naukowcem. Może zrobimy analizę krwi, analizę soków trawiennych? Nie możemy przecież ogłosić tego wszystkiego w czasopiśmie naukowym — gorączkował się Chromosomow — ograniczając się tylko do gołego faktu, który zesłał nam sam los? Naszym zadaniem jest wyciśnięcie z tego faktu wszystkiego, co się zeń da. Tak, tak, to nasze zadanie, pańskie także, ponieważ pod artykułem w „Biuletynie Nauk Biologicznych” znajdzie się także i pańskie nazwisko…
I zagrawszy w ten sposób na próżności inżyniera Machorkina Chromosomow pochyla się i zagląda swemu rozmówcy w twarz. Inżynier Machorkin milczy, uśmiecha się i jest to jakiś dziwny, nieobecny uśmiech, tak uśmiechają się pogrążeni w swoich chybotliwych rozmyślaniach niewidomi. Chromosomow ma do siebie pretensję — był niedelikatny. — Niech się pan nie niepokoi — mamrocze — komunikat o tym, co tu zaszło, rozesłany został do pięćdziesięciu instytutów botaniki na całym świecie. To nie do pomyślenia, by przynajmniej w jednym z tych instytutów nie spotkano się już z analogiczną sytuacją, z pewnością ktoś nam podpowie, jakie jest wyjście. Proszę się nie niepokoić, już wkrótce pana stąd wyzwolimy. Człowiek nie może być przedmiotem eksperymentów. Jeśli nie jest pan w stanie się skoncentrować, to proszę tego nie robić. Znajdziemy inne sposoby. Czy Lidia Pietrowna dostatecznie dba o pana? Karmi pana, przynosi czystą bieliznę?
— Dba, karmi — opowiadał szczegółowo inżynier Machorkin. — Uszyła mi specjalną koszulę, którą mogę wkładać nie przesuwając ręki przez rękaw…
— Oczywiście zajmiemy się panem, proszę się nie niepokoić. Do jutra… — I Chromosomow odchodził, przepraszająco oglądając się jeszcze od furtki.
Ale inżynier Machorkin z dnia na dzień coraz dokładniej zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego znalazł się w tej sytuacji, skąd ta symbioza. Wiedział także, że gdyby nawet Chromosomow rozesłał te listy nie do pięćdziesięciu, ale do pięciuset instytutów naukowych na całym świecie, to jemu, Machorkinowi, i tak to nic nie pomoże. Aż do jesieni, do listopada, do zimnych deszczów będzie tu siedział, a potem nagle wstanie, przeciągnie się rozkosznie, wzniesie ku niebu obie ręce i wyjdzie za furtkę, wprawiając w przerażenie stojącego tam milicjanta. Stanie się tak, ponieważ wszystkie siły witalne drzewa cofną się głęboko w rdzeń pnia, może nawet do korzeni. Inżynier wie o czymś, o czym nie wiedzą w żadnym z pięćdziesięciu instytutów biologicznych świata, jeśli oczywiście nie ma tam drugiego takiego jak on. Drzewo się boi. Każda żywa istota na Ziemi musi walczyć ze swymi wrogami; gdyby zaniechała tej walki, wyginąłby cały gatunek. Drzewa wraz z ich sposobami obrony i ataku ukształtowały się na długo przedtem, nim pojawił się na Ziemi człowiek. Żyły sobie niczego się nie obawiając. Cóż dla nich znaczyły choćby nawet najostrzejsze kły, choćby najpotężniejsze trąby słoni! Drzewa umierały śmiercią naturalną. Jak jednak mają się bronić przed piłą tarczową? Gdzieś w głębi ich komórek kształtowały się nowe cechy, nowe właściwości, strumień promieniowania wzmocnił je, spowodował nagły skok mutacyjny, do którego wszystko już od dawna było przygotowane. Każdy, kto wchodzi do lasu, musi stać się życzliwy. Człowiek powinien zacząć współczuć wszystkiemu, do żyje, powinien poczuć się cząstką przyrody, wchodząc do lasu musi być spokojny i zrównoważony. Nie robi się tego dla ludzi, przyroda bowiem nie jest ani dobra, ani zła; jak wiele jednak ludzie mogą skorzystać, dzięki tej nowej właściwości drzew!