— Dobrze, niech drwale mają za swoje! — o mało co nie wykrzyknął na głos inżynier Machorkin, kiedy po raz pierwszy zaczął, niewyraźnie jeszcze, zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło. — Cóż za pretensje drzewa mogą mieć do mnie?…
Mijały dni. Powoli, jakby zgodnie z rytmem obiegu soków w drzewie, soków, które niewątpliwie krążyły również i w inżynierze Machorkinie, doznawał on nowych wrażeń, przekładał te wrażenia na język myśli.
— Cóż ukrywać, teraz całe moje życie wewnętrzne jest na widoku. Chodziłem wściekły i jeszcze bardziej wściekałem się dlatego, że musiałem ukrywać to, że jestem wściekły. Strumień promieniowania — a jest on z pewnością proporcjonalny do ogólnej powierzchni listowia — nie mógł przemienić mojej wściekłości w dobroć. Niewiele brakowało, a drzewo by uschło. Nie jest istotne, kim jest człowiek wchodzący do zagajnika, inżynierem, drwalem czy klownem. Wszedłeś do zagajnika pełen niedobrych przeczuć i z tymi samymi uczuciami stamtąd wyszedłeś. I na tym kończy się pierwsze stadium…
A skoro pierwsze stadium nie pomaga, zaczyna się stadium drugie. Polega ono na stworzeniu takiej sytuacji, w której drzewo i jego wróg zlewają się w jeden organizm, żyjący jednym życiem. Drzewo i jego wróg muszą moknąć na tym samym deszczu, oddychać tym samym wiatrem, przykrywać się tym samym niebem. Jeśli ktoś uderzy w drzewo — zaboli to i drzewo, i jego wroga. Kłamliwa czy zła myśl wroga jak sygnał wielkiego niebezpieczeństwa wywołuje natychmiast ból, który odczuwa drzewo, i co za tym idzie, jego wróg.
„Ale dlaczego to właśnie ja?” — myśli niekiedy inżynier Machorkin w momentach, gdy przelatuje wielkie stado ptaków. Drzewo wówczas staje się czujne, związki łączące je z człowiekiem ulegają osłabieniu — jestem najzwyklejszym obywatelem, niczego nadzwyczajnego nie dokonałem. Podskakiwałem, to prawda, rozpychałem się łokciami, gardłowałem o nieistniejących wynalazkach. Przytwierdziłem do drzwi mosiężną tabliczkę: „Inżynier Machorkin, wynalazca. Konsultacje z dziedziny konstruowania urządzeń o całkowicie nowych zasadach działania w soboty od 9.00 do 12.00”. A kiedy przyszedł do mnie ten chłopak, to cudowne dziecko, i przejęty zaproponował wykorzystanie przekształceń obrotowych pola magnetycznego do napędzania dźwigów wysięgnikowych, napinałem mu na karteczce: „PV=GRT”. Długo łamał sobie nad tym głowę, nie podejrzewając, że jest to elementarny wzór termotechniczny i przy przypadkowych spotkaniach patrzył na mnie z jeszcze większym szacunkiem uniż przedtem. Ale nie sadza się przecież za małostkowość; za to, że człowiek chciałby się wydawać kimś lepszym, niż jest w gruncie rzeczy, kimś, kim chciał zostać, ale kim nie został, także nie karze się więzieniem. A ja siedzę niewinnie. Sąd by mnie nie skazał, moraliści niewiele mieliby mi do zarzucenia, takich jak ja jest wielu. „Ale cierpię właśnie ja”.
Ptaki odlatują, dzieci idą spać, dobroduszni dorośli wracają ze spaceru do domów. Drzewo jest spokojne. Inżynier Machorkin śpi. Nic mu się jednak nie śni. Drzewo czuwa i człowiek nie snuje własnych snów, tylko doznaje tych wrażeń, których doznaje drzewo.
Jest to drugie stadium. A jesienią, kiedy liście opadną, funkcje życiowe drzewa zostaną przyhamowane, zasoby energetyczne okażą się wystarczające tylko dla organizmu podstawowego, człowiek stanie się niepotrzebnym obciążeniem i, przeobrażony, będzie wreszcie mógł odejść.
Przez całe życie inżynier Machorkin marzył o dokonaniu odkrycia naukowego. Postanowił, że jeśli mu się to nie uda, to w każdym razie zrobi wszystko, aby udawać, że go dokonał. Ale oto jego odkrycie — wielkie odkrycie, co się zowie — zostało dokonane, a on, inżynier Machorkin nie kwapi się z ogłoszeniem go, nie marzy o zajęciu miejsca w prezydium. Uważa, że za wcześnie jeszcze rozgłaszać, jakie są słabe miejsca przyrody. Mogą się bowiem znaleźć tacy, którzy wymyślą coś w rodzaju maski gazowej zabezpieczającej przed promieniowaniem dobroci. Niechże te drzewa zostaną zasadzone wszędzie tam, gdzie żyją ludzie, niechże uczeni badają je stosując swoje normalne metody. Niczego się nie dowiedzą! Inżynier Machorkin zaś to wszystko ogłosi, kiedy odzyska wolność i upewni się ostatecznie, że został przeobrażony.
Inżynier Machorkin siedzi za wysokim drewnianym parkanem z ciemniejących powoli desek i lewą ręką zapisuje w brulionie swoje spostrzeżenia. Dotyczą one najrozmaitszych mało istotnych wydarzeń. Wygląda na to, że drzewo darzy go zaufaniem — w każdym razie inżynier nie odczuwa już tych nieustannych, to słabszych, to mocniejszych wyładowań. Tylko z rzadka w nowym inżynierze dochodzi do głosu stary Machorkin, podnosi głowę, chichocze. Cieszy się ze złośliwą satysfakcją, uszczęśliwia go to, że inżynier Machorkin raz jeszcze okazał się mądrzejszy od wszystkich. Przecież za to, że sobie tu najspokojniej w świecie siedzi, za to, że będzie mógł złożyć swój podpis pod komunikatem o jednym z najdonioślejszych odkryć naukowych wypłacą mu jeszcze w dodatku zasiłek chorobowy. Ale ta radość nie trwa nigdy dłużej niż trzy minuty. Drzewo czuwa — sinusoida bólu przenika ciało inżyniera Machorkina. Inżynier dygoce i natychmiast przestawia się na rozmyślania o występach wielkiej orkiestry symfonicznej Filharmonii z Bostonu.
Przełożyła Irena Lewandowska
III. Fakty, hipotezy, zagadki
Józef Szkłowski
Cłowiek, Ziemia, Kosmos
Uważa się powszechnie, że przewidywanie przyszłości jest wyłączną domeną pisarzy-fantastów. Ale ich wyobraźnia nie zawsze mieści się w ścisłych rygorach naukowej logiki. Zresztą sam rodzaj uprawianej przez nich literatury zwalnia od odpowiedzialności za prawidłowość ukazywanych wizji.
Dzisiaj jednak coraz częściej przepowiadaniem dróg rozwojowych ludzkości zaczynają się zajmować uczeni. Oddajemy głos znanemu radzieckiemu astrofizykowi, członkowi-korespondentowi Akademii Nauk ZSRR, Józefowi Szkłowskiemu.
Na początku wieku XIX angielski duchowny Thomas Robert Malthus stworzył teorię głoszącą, że ludność Ziemi rośnie w postępie geometrycznym (1:2:4:8:16:32 itd.), zaś produkcja dóbr materialnych — w postępie arytmetycznym (1:2: 3:4:5 itd.). Malthus utrzymywał dalej, że wobec tego nieuniknione jest postępujące zubożenie ludzkości i że głód, choroby, wojny i inne klęski zmniejszające liczbę mieszkańców Ziemi należy uznać za błogosławieństwo boskie.
Malthus wyliczył, że ludność Anglii podwajając się co 25 lat osiągnie w roku 1950 siedemset cztery miliony osób, zaś wyżywić w tym czasie będzie można zaledwie 77 milionów ludzi. W rzeczywistości liczba angielskich poddanych zwiększyła się w owym czasie tylko do 51 milionów odżywiających się przeciętnie lepiej niż 11 milionów ich przodków żyjących 150 lat wcześniej.