Dlaczegóż jednak myśl, że Ziemia stała się przedmiotem uwagi nieznanych istot, należy uważać za heretycką? Czy tylko dlatego, że dotychczas się z nimi nie spotykano? Czy też dlatego, że sama myśl o innych istotach nie mieści się w naszej świadomości? Czy wreszcie dlatego, że za jedyną możliwą formę bezpośredniego kontaktu uważa się przylot samych mieszkańców innych światów albo ich sygnalizację?
Jednakże sonda automatyczna sterowana przez niezwykle skomplikowany mózg elektroniczny, znalazłszy się w okolicach obcego słońca, mogłaby pozostawać tam bardzo długo. Mogłaby ona z kolei wysyłać niewielkie, także pozbawione pilota aparaty ku planetom, na których przypuszczalnie występuje życie. Pobrać próbki zewnętrznych warstw atmosfery, sfotografować z bliska (w zrozumieniu ziemskim!) powierzchnię planety — słowem, zbadać interesujący obiekt kosmiczny — to możliwe zadania automatów tego rodzaju. Wszak i my zamierzamy zlustrować Marsa w dość skomplikowany sposób.
Nie można, rzecz jasna, twierdzić, jakoby wśród nieznanych „obiektów latających” niechybnie znajdował się zwiadowca cybernetyczny. Ale odrzucać kategorycznie takiej możliwości też się nie da. Sami na razie nie możemy rozstrzygnąć tylu wielkich problemów, ale z tego wcale nie wynika, że inne cywilizacje nie dysponują odpowiednim poziomem techniki.
W roku 1928 opublikowano ciekawą ankietę. Czasopismo „Wiestnik znanija” rzuciło pytanie: „Czy możliwe jest, by Ziemię odwiedzili mieszkańcy innych światów?” Odpowiedzieli na nią profesorowie: N. A. Rynin, J. A. Perelman, K. E. Ciołkowski. Pytanie takie spowodował list czytelnika, który twierdził: „Odwiedzin nie było. Ziemia nie jest jedynym kulturalnym ośrodkiem wszechświata. Skoro dotychczas nikt nie przyleciał, to znaczy, że w ogóle podróże międzyplanetarne są chimerą”.
Do jakich to paradoksalnych wniosków można niekiedy dojść opierając się na prawdziwych przesłankach! Ciołkowski więc odpowiedział: „Jeżeli maszyny rozumnych istot z innych światów nie odwiedziły Ziemi, to z tego jeszcze nie wynika, że nie odwiedziły one innych planet. Jednakże w odległej przeszłości, podobnie jak w odległej przyszłości, mogły czy mogą nastąpić odwiedziny naszej planety”.
Czy poszukiwać śladów takich odwiedzin? Tak, poszukiwać. Ale nie w taki sposób, jak to czyniono dotychczas. Niepodobna wszystkiego, co nie da się wyjaśnić — zagadek historii, znalezisk archeologicznych, każdego obiektu nie dającego się rozszyfrować — przypisywać tylko przybyszom z gwiazd. Nie można śpieszyć siię z wnioskami, nie mając oczywiistych dowodów pozaziemskiego pochodzenia jakiegoś tajemniczego faktu. Ale nie można też agresywnie występować przeciw wszystkim, co próbują uzasadnić możliwość przybycia na Ziemię statków kosmicznych.
Zasługa tych, co próbowali zwrócić uwagę na „białe plamy” historii i archeologii czy na zjawiska w skali kosmicznej, których nie można wyjaśnić w sposób naturalny, polega właśnie na tym, że wzbudzili żywe zainteresowanie zagadnieniem gości z kosmosu.
Poszukiwania śladów, którymi zajmowali się początkowo pisarze-fantaści, skupiły także uwagę uczonych na tym pasjonującym temacie. Wiele było kwestii spornych, wiele wymagało sprawdzenia i sprecyzowania. Zresztą prawda rodzi się w dyskusji, jeżeli więc prowadzi się ją w sposób rozumny, pożytek z niej jest niewątpliwy. Czyż więc niebywałe zainteresowanie problemem Meteorytu Tunguskiego, burzliwe dyskusje, hipotezy, a wreszcie ekspedycje naukowe nie zostały wywołane fantastycznymi przypuszczeniami? Nie jest przypadkiem, że właśnie po wypowiedziach pisarzy-fantastów ponownie zaczęły się badania nad tunguskim dziwem, którego sprawa nie zeszła z porządku dziennego do ostatniej chwili. Nie można fantastyki uznać za naukę, podobnie jak nie można odmawiać pisarzowi prawa do fantazji.
Bezwzględnie jeszcze za wcześnie na ostateczne wnioski. Problem okazał się znacznie bardziej zawiły, niż można to było przewidzieć w początkach. Trzeba było odrzucić wiele wariantów, pojawiły się za to nowe. Już nie mówi się o uderzeniu gigantycznego meteorytu w powierzchnię Ziemi, już kwestionuje się spotkanie z lodową kometą, wysunięto koncepcję „antykamienia” — okrucha antymaterii — też na razie dość kontrowersyjną.
Jednakże szala wagi przechyla się na stronę wybuchu jądrowego, i to takiego, który nastąpił wysoko nad tunguską tajgą. Świadczą o tym wyniki niedawnej dyskusji naukowej. I jeszcze jeden, najbardziej interesujący szczegół, o którym wspomina F.J. Zigeclass="underline" według wszelkiego prawdopodobieństwa gdzieś w rejonie Wanawary tunguskie ciało zmieniło trajektorię lotu, wykonało manewr! Jeżeli tak jest, powracamy do myśli o sztucznym pochodzeniu „meteorytu”, za którą w ogóle przemawia hipoteza wybuchu jądrowego. Co wybuchło, dlaczego nastąpił wybuch? Nie sposób nie wspomnieć przy tym o fantastycznym przypuszczeniu, jakie wysunąłem rozwijając znane opowiadanie-hipotezę A. P. Kazancewa „Wybuch”: międzygwiezdny, właśnie międzygwiezdny statek eksplodował przed lądowaniem dokonawszy manewru1. Jak dawniej, i teraz daleki jestem od utrzymywania, że takie twierdzenie jest bezsporne. Jakkolwiek by jednak było, jest to ciekawy przykład bliskości myśli pisarza-fantasty i dróg poszukiwań naukowych.
„Absurdem byłoby odrzucanie fantazji nawet w najściślejszej nauce” — wskazywał Lenin. Czyż to nie popularny artykuł M. M. Agresta wywołał żywy odzew nie tylko wśród szerokiego kręgu czytelników, ale i wśród uczonych? Profesor J. S. Szkłowski jest zdania, że „sam sposób sformułowania zagadnienia przez Agresta wydaje się zupełnie poprawny i godny szczegółowej analizy”.
W ślad za Agrestem analogiczną myśl wysunął amerykański uczony C. Sagan. Szkłowski podkreśla, że obie hipotezy „mają… duże znaczenie i zasługują na uwagę”. Przecież i hipoteza samego Szkłowskiego o sztucznym pochodzeniu satelitów Marsa, która znalazła odbicie w literaturze fantastycznej, także skierowuje odważną, graniczącą z czystą fantazją ideę z nurtu wyobraźni w łożysko nauki.
Front poszukiwań należy rozszerzyć gromadząc i studiując obiektywnie fakty po odrzuceniu wyraźnie wątpliwych.
Trzeba dokonać analizy, gdzie na j rozsądniej byłoby szukać, gdzie najlepiej mogła się przechować wiadomość, ślad z innego świata. Wszak oblicze Ziemi zmienia się bezustannie, toteż nie wszędzie zgoła ślady takie przetrwałyby okresy milionów lat. Geologowie mogliby wyznaczyć przypuszczalny rejon poszukiwań — miejsca na kuli ziemskiej, mniej od innych nawiedzane kataklizmami. Z pomocą przyszłaby prawdopodobnie introskopia — tworzy ona przyrządy pozwalające widzieć dosłownie na wskroś ziemi.
Czego jednak szukać? Chyba nie statku, który dlaczegoś tam nie odleciał z powrotem, jak sobie to wyobrażają fantaści. Chyba nie przesyłki z filmem lub listem. Chyba też mimo wszystko nie resztek kosmodromów czy innych urządzeń. Prawdopodobnie będzie chodziło o elementarną informację w języku liczb — kryterium rozumności wszelkiej cywilizacji, gdziekolwiek by się ona znajdowała — utrwaloną w materiale zdolnym sprostać próbie czasu.
Można oczywiście tylko snuć domysły, jaki okaże się w rzeczywistości ów pamiątkowy znak. Czy nasi sąsiedzi upewniwszy się, że na Ziemi powstało i rozwija się życie, nie postanowią wysyłać nawet pewnego rodzaju „bomby czasowej”, zawierającej w skondensowanej postaci jakiegoś rejestru swoich wiadomości? Wiemy, że wszystkie wiadomości zawarte w napisanych dotychczas książkach można by zmieścić w zupełnie określonej liczbie jednostek informacji. Wobec tego „sprasowana” skarbnica doświadczenia zajęłaby tak mało miejsca, że dałoby się ją wyprawić w niewielkim pojemniku z jednego krańca galaktyki w drugi.