Goście mogli nawet nie odwiedzić Ziemi. Jeszcze martwa, nie interesowała ich. Ponadto nie należało także ryzykować mając do dyspozycji sondy zwiadowcze. Może bardziej pociągał ich Mars?
A czy nie owi przybysze zbudowali satelity Marsa, nazwane później przez nas Fobosem i Dejmosem? Te księżyce Marsa mogły stanowić dla przybyszów bazę wypadową do badania Układu Słonecznego, pewnego rodzaju statki „żeglugi przybrzeżnej”, które potem znalazły wieczne odpocznienie na orbitach satelitów czerwonej planety. Przybysze pozostawili tak niezwykły pomnik — świadectwo dokonanych odwiedzin, a może i gwarancję przyszłych…
Nie jest wykluczone, że goście przebywali na jakiejś planetoidzie umożliwiającej im spacery po całym Układzie Słonecznym, tak bowiem dogodnie rozmieszczone są orbity niektórych planetoid. Planetoidy to także odpowiednie miejsce do pozostawienia pamiątki na wieczne czasy. Wreszcie, czy wśród planetoid nie znajdzie się takiej, która przestała już być jedynie tworem natury i różni się od wszystkich innych jak brylant od diamentu? Z Ziemi trudno obserwować planetoidy, natomiast przyszła astronomia pozaatmosferyczna zdoła odróżnić takie ciało niebieskie, do którego ktoś przykładał „ręce”.
Już dziś wysuwa się najróżnorodniejsze projekty dotyczące losu planetoid. Proponuje się zmianę orbit niektórych z nich, by zamienić je w satelity Ziemi a później zbudować tam bazy przemysłowo-energetyczne. Myśli się o przekształceniu planetoidy w statek międzygwiezdny, o umieszczeniu na niej silnika odrzutowego, który by ją wyprowadził z Układu Słonecznego. Jeżeli dzień dzisiejszy rodzi te arcyśmiałe pomysły, to trudno sobie wyobrazić nawet w przybliżeniu, co mogli uczynić z planetoidami goście.
Służba radioastronomiczna zamierza osłuchiwać niebo, wykrywać wszystkie źródła i sygnały, które różnią się od naturalnych. Prawdopodobnie także astronomię optyczną czeka poszukiwanie nadzwyczajności, wykrywanie wszystkiego, co sugeruje ingerencję rozumnej myśli.
Poszukiwania takie utrudnia niewątpliwie element nieokreśloności. Mimo woli w ramy, do których przywykliśmy, chcemy wtłoczyć działania innych istot dysponujących może niepospolitą zgoła techniką. Kierujemy się logiką i jak gdyby stawiamy siebie na miejsce tych „innych”, którzy przekroczyli bezdnie przestrzeni, aby zobaczyć Układ Słoneczny i dać znać o sobie. Tak prawdopodobnie postąpiliby mieszkańcy Ziemi oto podstawa naszych rozważań. A jak postąpiliby oni, stojący na wyższym szczeblu rozwoju?
Ten sam cel mogą przypuszczalnie osiągnąć innymi drogami. „Bomba czasu”, zbieranie informacji, okresowa baza w Układzie Słonecznym — to wszystko może być przez nich zrealizowane w jakiejś innej formie. Może zetkniemy się z niespodziankami… albo nic nie znajdziemy. Peryferie Galaktyki, gdzie znajduje się Ziemia, mogły po dziś dzień pozostać nie zauważone! Wszak Ziemia jeszcze nie „dorosła” do tego, by choć nieśmiało włączyć się w
Wielki Pierścień, opisany w „Mgławicy Andromedy” L Jefremowa, a tym bardziej, by stać się równoprawnym członkiem wspólnoty cywilizacji.
Niepowodzenia, nawet wieloletnie, nie powinny onieśmielać tych, co zajmują się poszukiwaniami, podobnie jak brak perspektywy nie powinien przeszkadzać łowcom radiowych sygnałów rozumu. Tym bardziej że i środki, i metody takich poszukiwań będą się z czasem doskonalić. I bodaj nie my, lecz nasi potomkowie staną się kiedyś naocznymi świadkami wydarzeń, których dziś przewidzieć nie zdoła najśmielsza fantazja.
Przełożył Bolesław Baranowski
Aleksander Kazancew
Tunguska katastrofa
„Meteoryt Tunguski”… Wiele ludzi dotychczas nazywa tak dziwne ciało kosmiczne, które 30 czerwca 1908 roku wtargnęło w atmosferę ziemską. Nie był to jednak meteoryt! Czymże więc ono było? Kometą? Konglomeratem pyłu kosmicznego? Antymeteorytem?
A może statkiem kosmicznym z innej planety?
Wstawał pogodny letni dzień. Nad bezkresną tajgą tunguską błękitniało bezchmurne niebo. Nic nie zwiastowało katastrofy, kiedy nagle…
O godzinie 7 rano powietrze zadygotało niczym od kanonady. Setki ludzi — wieśniaków, myśliwych, rybaków — z osłupieniem i przerażeniem ujrzały nad głowami drugie ciało niebieskie, jaśniejsze od Słońca. Jaśniejąca kula gwałtownie przecięła niebo. Po kilku sekundach mieszkańcy faktorii Wanawara spostrzegli, jak nad horyzontem wzniosła się oślepiająca fontanna ognia, która rozpłynęła się w chmurę w kształcie grzyba. Rozległ się ogłuszający huk — słyszano go nawet pod Kańskiem; przejeżdżający tam, o 800 kilometrów od Wanawary, pociąg zatrzymał się — maszynista zahamował w przekonaniu, że nastąpił wybuch ładunku w wagonach towarowych. Nad tajgą przeleciał huragan zrywając dachy z domów i tłukąc szyby w oknach. Falę powietrza, która dwukrotnie obiegła kulę ziemską, zanotowały nawet barografy w Londynie. Po Angarze i innych rzekach przetoczyły się olbrzymie wały wodne stawiając sztorcem bierwiona tratew. Stacje sejsmograficzne w Jenie, Irkucku i innych miastach zarejestrowały wstrząs powierzchni Ziemi.
Zdarzyło się to przed 60 laty — 30 czerwca 1908 roku.
Potem przez kilka dni z rzędu cały świat ze zdumieniem mówił o niezwykłych zorzach, o białych nocach, które zaobserwowano tam, gdzie ich być nie powinno: na paryskich bulwarach można było w bezksiężycową noc przy zgaszonych latarniach czytać gazetę, a w Podmoskwiu — fotografować. Zresztą ożywienie wywołane dziwnymi zjawiskami niebieskimi wkrótce wygasło.
Mijały lata. „Tunguski dziw” zacierał się w pamięci. Świadectwa naocznych świadków przeplatały się z legendami. A gdzieś tam w głębi syberyjskiej tajgi zarastał młodymi drzewami tysiąckilometrowy wiatrołom — ślad niebywałej katastrofy.
W marcu 1921 roku w ręce pracownika Muzeum Mineralogicznego, Leonida Kulika, wpadła kartka ze starego kalendarza ściennego z krótką wiadomością o zagadkowym gościu niebieskim, który odwiedził Ziemię przed 13 laty. Wyczucie urodzonego badacza pozwoliło samoukowi, który nie otrzymał systematycznego wykształcenia, zrozumieć, że ma przed sobą zdarzenie o wielkim znaczeniu naukowym.
W okresie głodu i chaosu, gdy nie przebrzmiały jeszcze ostatnie salwy wojny domowej, rząd radziecki znajduje środki na zorganizowanie ekspedycji meteorytowej — pierwszej w dziejach nowej Rosji.
Gdyby Kulik wiedział, jakie na drodze do celu czyhają nań trudności! Niełatwo będzie nawet znaleźć rejon katastrofy: Ewenkowie lękają się miejsca, „gdzie bóg Ogdy zstąpił z nieba na Ziemię i spala niewidzialnym ogniem każdego, kto się tam zbliży”. Bezdrożem, zwierzęcymi ścieżynkami trzeba będzie przerzucać w jukach wielopudowe urządzenia wiertnicze do drążenia zmarzliny. Kiedy towarzysze znękani chorobami i pracą ponad siły uciekną do Wanawary, Kulik zostanie sam w puszczy.
W trzaskające lutowe mrozy roku 1927, pozostawiwszy za sobą tysiące kilometrów, Kulik dociera wreszcie do granicy wiatrołomu. Z góry Szachorma odsłania się przed nim fantastyczny obraz: otaczający górę dziewiczy las na północ od niej został jak gdyby zgolony gigantyczną brzytwą aż po horyzont. Olbrzymie sosny, świerki, modrzewie, złamane, wyrwane z korzeniami leżą wierzchołkami na południowy zachód — tak obaliła je straszliwa nieznana siła, którą trzeba zbadać i poznać. Jednakże przewodnik ogarnięty zabobonnym lękiem wzbrania się prowadzić wyprawę dalej. Nie pozostaje nic innego, jak ruszyć z powrotem do Wanawary.