Выбрать главу

— Bardzo mi przykro, wuju Donaldzie, głównie dlatego, że odpowiedzialność spadła na ciebie. Ale nie zamierzam wracać. Jest mi tu bardzo dobrze.

— Moje dziecko, przecież to grozi strasznymi chronoklazmami. Ja po nocach nie sypiam…

— Wujku, zrozum, że te chronoklazmy byłyby niczym w porównaniu z tymi, jakie mogłyby wyniknąć z mojego powrotu. Zrozum, że ja po prostu nie mogę wrócić, i musisz to wytłumaczyć innym.

— Nie możesz? — powtórzył.

— Tak. Jeżeli spojrzysz do literatury, to się przekonasz, że mój mąż… czy to stare słowo nie wydaje ci się brzydkie, a jednocześnie zabawne?… Ale właściwie to mi się ono podoba.

— Mówiłaś o tym, że nie możesz wrócić… — przypomniał jej doktor Gobie.

— Aha, rzeczywiście. No więc, jak zajrzysz do książek, to się przekonasz, że mój mąż wynalazł najpierw podwodną łączność radiową, a następnie odkrył zasady transmisji krzywoliniowej, za co został nobilitowany.

— Wiem o tym, Tawia. Ale nie widzę…

— Ale, wujku, musisz. Jak mógłby dokonać tych wynalazków bez mojej pomocy? Gdybyś mnie teraz stąd zabrał, te rzeczy po prostu nie,zostałyby wynalezione. I co wtedy?

Przez chwile doktor Gobie wpatrywał się w nią poważnie.

— Tak — powiedział w końcu — tak, muszę przyznać, że tego nie wziąłem pod uwagę — i zamyślił się głęboko.

— Nie mówiąc już o tym, że Gerald by mnie nie puścił, prawda, kochanie?

— Ja… ja — zacząłem, ale doktor Gobie przerwał mi wstając gwałtownie.

— Tak — powiedział — widzę, że mimo wszystko trzeba z tym zaczekać. Powtórzę im to, ale obawiam się, że nie na długo uda się odłożyć twój powrót.

W drodze do drzwi zatrzymał się na chwilę.

— Ale tymczasem musisz bardzo uważać. To sprawy niesłychanie delikatne i skomplikowane. Drżę na myśl o tym, że przez swoje nieodpowiedzialne postępowanie mogłabyś się znaleźć w jakiejś paskudnej sytuacji. Na przykład zostać własną prababką czy coś w tym rodzaju.

— To mi absolutnie nie grozi. Pochodzę z bocznej linii. — Rzeczywiście. Całe szczęście. No, to cóż? Au revoir, moja droga, i sir Ge… panie Lattery. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. Miło mi było spędzić tutaj z wami te parę chwil nie w charakterze obserwatora.

— Do kaduka, wujku — rzekła Tawia. — Nareszcie coś rozsądnego.

Doktor Gobie z wyrzutem pokiwał głową.

— Obawiam się, moja kochana, że nie zrobisz wielkiej kariery naukowej. Jesteś na to za mało dokładna. „Do kaduka” to wyrażenie, którego w połowie dwudziestego wieku nikt już nie używa. A i wśród naszych pradziadów nie uchodziło chyba za wytworne.

Spodziewana strzelanina miała miejsce w jakiś tydzień później. Zjawiło się trzech mężczyzn, bardzo dobrze przebranych za robotników rolnych. Tawia poznała jednego z nich przez lornetkę. Kiedy stanąłem w drzwiach z dubeltówką w ręku, usiłowali się ukryć. Postrzeliłem jednego z dużej odległości… Kulejąc zaczął uciekać.

Po tym zostawili nas w spokoju. Wkrótce zabraliśmy się do podwodnej łączności radiowej — bardo prosta sprawa, jak się zna zasadę — i wystąpiłem o patent. Następnie rozpoczęliśmy pracę nad transmisją krzywoliniową. Tawia popędzała mnie nieustannie.

— Nie wiem, kochanie, ile mamy czasu. Odkąd tu jestem, usiłuję sobie przypomnieć, jaką datę nosił twój list; i nie mogę, mimo że była podkreślona. Ale istnieje notatka stwierdzaj ąca, że twoja pierwsza żona opuściła cię — „opuściła”, co za straszne słowo, tak jakbym mogła w ogóle coś podobnego zrobić — tylko że nie jest podane, kiedy. Muszę cię wobec tego jak najszybciej w tej sprawie poinstruować, bo gdybyś nie dokonał tego wynalazku, byłby to najstraszliwszy chronoklazm, jaki mogę sobie wyobrazić.

Po czym zamiast zgodnie z tym, co powiedziała, zabrać się do roboty, popadła w zadumę.

— Bogiem a prawdą — powiedziała — wydaje mi się, że i tak nie unikniemy poważnego chronoklazmu. Spodziewam się dziecka.

— Nie żartuj! — wykrzyknąłem uradowany.

— Dlaczegóż bym miała żartować? Naprawdę spodziewam się dziecka: I bardzo się tym martwię. Jeszcze chyba nigdy nic podobnego nie zdarzyło się historykowi prowadzącemu badania. Wuj Donald byłby przerażony, gdyby się o tym dowiedział.

— Do diabła z wujem Donaldem! — wykrzyknąłem. I niech diabli wezmą wszystkie chronoklazmy. Musimy to jakoś uczcić, kochanie.

Tygodnie mijały szybko. Zarejestrowałem swoje wynalazki w urzędzie patentowym. Pracę nad transmisj ą krzywoliniową miałem już nieźle zaawansowaną. Wszystko układało się pomyślnie. Snuliśmy plany na przyszłość: jeśli się urodzi chłopiec, to będzie Donald, jeśli dziewczynka — Aleksandra. Niech tylko zaczną wpływać pierwsze honoraria, żebyśmy mogli kupić Bagford House. I jak to będzie zabawnie, kiedy zaczną j ą tytułować lady Lattery, i inne związane z tym sprawy…

I wtedy przyszło to grudniowe popołudnie. Wróciłem do domu z rozmowy z producentem na temat pewnych modyfikacji w moim wynalazku i stwierdziłem, że jej nie ma…

Ani listu, ani nawet słowa pożegnania. Po prosta otwarte drzwi i przewrócone krzesło w salonie.

Och, Tawio, kochanie…

Zacząłem to wszystko pisać w dręczącym przekonaniu, że jednak nie jestem autorem tych wynalazków i że sprawa wymaga sprostowania. Teraz, kiedy doszedłem do końca, widzę, że „sprostowanie” nie jest zupełnie odpowiednim słowem. Gdybym traktując to uczciwie, odmówił przyj ęcia tytułu szlacheckiego, stałoby się to powodem tak szalonych komplikacji, że chyba nie powiem nic i przyjmę ten tytuł, kiedy mi go przyznaj ą. A zresztą, jak sobie uświadomię wszystkie te „natchnione” wynalazki, o których się słyszy, zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem inni nie robili już tego przede mną.

Nigdy nie udawałem, że rozumiem wszystkie subtelności naszych poczynań i wzajemnego oddziaływania w tej delikatnej sytuacji, ale jedno jest dla mnie jasne: koniecznie muszę napisać list. I to wcale nie dlatego, żeby uniknąć jakiegoś szalonego chronoklazmu, tylko z obawy, że jeśli tego zaniedbam, dojdę kiedyś do wniosku, że to wszystko nigdy się nie zdarzyło.

Zaraz, najpierw koperta. Dla mojej ciotecznej pra-pra-pra-wnuczki Panny Oktawii Lattery.

(Niech otworzy tę kopertę w swoje dwudzieste pierwsze urodziny 6 czerwca 2136 roku).

A teraz list. Data. Podkreślić datę.

Moja maleńka, słodka, daleka Tawio!

Och, Kochanie…

przekład: Zofia Uhrynowska

Giennadij Gor

Wielki aktor Jones

1

Moja siostra Anna zatrzymawszy mnie w przedpokoju rzekła tajemniczo:

— Właśnie był do ciebie telefon, Filipie.

— Kto dzwonił?

— Edgar Poe.

— Pewnie jakiś dureń, który nie ma co robić?

Na pociągłej, zagniewanej twarzy Anny pojawił się wyraz cierpienia, jak zawsze, kiedy byłem rozdrażniony i nieopanowany.

— Nie — cicho odparła Anna. Głos był marzycielski i niepospolicie piękny. To prawdopodobnie był właśnie Edgar Poe.

— Raczej chyba Caldwell lub Beckett. Edgar Poe umarł przeszło sto lat temu.

— Czyż nie może mieć imiennika?

— Tak, jakiś aferzysta albo amator autografów. Znam ja te piękne i marzycielskie głosy! Zdjąłem palto, powiesiłem je i nie patrząc na urażoną minę Anny poszedłem do gabinetu, siadłem przy stole i zabrałem się do przeglądania czasopisma: „Postępy Fizyki”. Zapukała Anna:

— Telefon do ciebie, Filipie.