Выбрать главу

— Czy Edgar dzwonił do pana? — zapytał nachylając ku mnie pełną jak księżyc twarz i przechodząc na konfidencjonalny szept. Miał niezdrowy oddech, nieco się więc odsunąłem.

— Jaki Edgar?

— Edgar Poe.

— Pan wybaczy, ale skąd, kiedy i jak mógł on do mnie dzwonić? Czyżby czas płynął w przeciwnym kierunku?

— I to mówi Dudleen, twórca hipotezy zagzakowatego czasu, hipotezy, która przy mojej pomocy wkrótce stanie się sprawdzoną teorią? Czy pan wie, czemu go wezwałem? Niechaj inni eksperymentatorzy grzebią się w cząstkach elementarnych, a ja zaryzykowałem coś niepomiernie bardziej skomplikowanego, i to wszystko w imię pańskiej idei!

— Ale czy zrozumiał pan moj ą myśl? Wszystko, co pan mówi, zakrawa na urojenie.

Wtedy Samuel Hoppes (nie cechowały go ani dobre maniery, ani lotność umysłu) wyciągnął do mnie swe krótkie ręce i rzekł:

— Fantazjować mogę ja, ale nie moje ręce. Odznaczają się one godną zazdrości trzeźwością i wytrwałością, jak już nieraz dowiodłem.

Nic lepszego nie mógł powiedzieć. Jego ręce rzeczywiście zawsze wywierały na mnie silne wrażenie.

Wszedłem do windy, nacisnąłem guzik i powoli zacząłem się oddalać od swego zbyt natarczywego rozmówcy. Dzień wydawał mi się niezwykle długi. Jakkolwiek cała moja istota sprzeciwiała się i opierała, to jednak co chwila spoglądałem na zegarek, obawiając się spóźnienia na to niewiarygodne spotkanie.

Nigdy się tak nie śpieszyłem do domu jak tego dnia. Anny na szczęście nie było. Wyszła widocznie do przyjaciółki na cały wieczór, toteż byłem sam.

Dzwonek u drzwi odezwał się z dwuminutowym jedynie opóźnieniem. Otwarłem drzwi. Za progiem stał niziutki człowiek o pospolitej, pełnej samozadowolenia twarzy prowincjonalnego aktora. Stał milcząc i patrzał na mnie malutkimi prosięcymi oczkami.

— Pan do mnie? — zapytałem.

— Tak.

— Kto pan jest?

— Edgar — odparł cicho.

Zmierzyłem go wzrokiem i spytałem nie kryj ąc ironii:

— Chyba nie Edgar Allan Poe?

— Edgar Jones. Wykonawca roli Poego w filmie biograficznym.

— To pan telefonował do mnie?

— Ja.

Wzruszyłem ramionami i zaprowadziłem aktora do swego gabinetu. Nie mogłem mu przecież zatrzasnąć drzwi przed nosem, choć bardzo mnie korciło. Nie podobały mi się jego malutkie oczka i cała jego postać od stóp do głów, zwłaszcza zaś nos, szarosiny nos pijaka w twarzy taniego żartownisia. Raz jeszcze spojrzałem na niego i rzekłem:

— Wcale nie jest pan podobny do Edgara Poego. Jak można było panu powierzyć odegranie jego roli?

Gość usiadł przy kominku w fotelu przed biurkiem i zapalił cygaro.

— Uważa pan, że nie jestem podobny? — spytał ochrypłym głosem. — Ale reżyser Ingram jest innego zdania. Zadowolony jest ze mnie. Zupełnie! Oglądając film nie pozna mnie pan.

— Szminka — bąknąłem.

— Nie — zaoponował nie speszony. — To nie tylko dzieło wprawnego charakteryzatora. Również talent.

— Co pana do mnie sprowadza?

— Skierował mnie pana Hoppes, wynalazca. On też właśnie, być może, przekonał reżysera Ingrama, by powierzył mi wykonanie głównej roli: Och, zamęczył mnie Ingram i wasz Hoppes, szczególnie Hoppes.

— Dlaczego Hoppes? Co on ma z tym wspólnego?

— Dla mnie to też zagadka. Mam nadzieję, że pomoże mi pan ją rozwiązać. Powiedziano mi, że Hoppes spełnia pana polecenie.

— To nie całkiem tak. Szuka eksperymentalnego po twierdzenia mojej hipotezy. Znajduje się jednak na fałszywej drodze.

— Nie sądzę — zaprzeczył Jones.

— Jak może pan, prowincjonalny aktor, orzekać o subtelnościach współczesnej fizyki.

— Kiedy zakończy się praca nad montażem filmu, będę sławny na cały świat.

— Czy pan nie przesadza?

— Ani trochę.

Obłok dymu tytoniowego przesłonił jego twarz. I w oka mgnieniu wszystko pogrążyło się w mroku. Głos z ciemności zapytał:

— Co się stało? Dlaczego tak ciemno?

— Nie wiem. Prawdopodobnie przepaliła się żarówka. Zaraz sprawdzę.

Dopiero po minucie opamiętałem się i zdałem sobie sprawę, że to był głos inny, nie aktora Jonesa, lecz tego, co rozmawiał ze mną przez telefon.

Z emocji ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Kiedy wreszcie wymieniłem żarówkę i zapaliłem światło, doznałem konfuzji. W fotelu zamiast Jonesa siedział całkiem inny człowiek. To był rzeczywiście Edgar Poe. Nastąpiła przemiana nie tylko psychiczna, ale i fizyczna. Spoglądały na mnie duże zamyślone oczy. Twarz wydłużyła się, postać stała się kształtna, harmonijna.

— To pan, Jones?

— Nie — usłyszałem piękny i pełen zadumy głos. Tym razem już nie Jones, lecz Edgar Allan Poe.

— Poe? Edgar Allan Poe? To niemożliwe!

Uśmiechnął się i nie podjął dyskusji. Siedział naprzeciw mnie. O jego obecności świadczyły moje zmysły. Zegarek na mojej ręce potwierdzał, że czas nie stał w miejscu sekundy biegły składając się na minuty i odnawiając mknące bez ustanku życie. Siedział z taką miną, jakby nie miał żadnych spraw i trosk ani w przeszłości, ani w teraźniejszości, ani w przyszłości, jakby wyzwolony był z wszelkich obowiązków ciążących na człowieku.

Upłynęła godzina, a on siedział. O czym rozmawiał ze mną? Prawie o niczym. Rzucił dwie czy trzy drobne uwagi co do trzeźwej powszedniości elektrycznego oświetlenia.

— Wolę drgające światło świec — stwierdził. — W waszym świecie nie ma miejsca dla Rembrandta czy Beethovena. Brak półcieni… I ja także nie mogę tu istnieć: w waszym świecie nie ma cieni.

— A w waszym?

Pozostawił moje pytanie bez odpowiedzi. Po przerwie ciągnącej się już nazbyt długo przeczytał urywek swojego wiersza „Ulalume”:

Słowa myśl nam mroczyła surowa

I od marzeń zdrętwiałych szedł szmer,

I od wspomnień zdradzieckich szedł szmer…

— Czyśmy rozmawiali? — spytałem. — O czym?

— Prawie nie. Wszak dzieli nas stulecie, panie Dudleen.

— Ale pan jest tu i mogę pana dotknąć ręką.

— Nie trzeba — rzekł odsuwaj ąc moj ą dłoń.

— Przypuszczam, że nie jest pan przywidzeniem?

— Jestem zbyt gruby i pospolity jak na widziadło. Czyż nie tak? — Powiedziawszy to wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i przeciągnął nią po twarzy, jak gdyby ścierając szminkę.

I natychmiast przekształcił się znowu w Jonesa, przekształcił się przy elektrycznym świetle, w moich oczach, nie pogrążaj ąc się w mroku. Na jego pospolitej twarzy grał uśmiech samozadowolenia.

— Widocznie jednak szminka — powiedziałem.

— A może talent?

— Talent, talent… Wszyscy powtarzają to słowo, ale prawdę rzekłszy nikt dobrze nie wie, co to takiego.

— Talent potrzebuje cieni, mroku, podobnie jak Rembrandt. No, jak zagrałem?

Nie odezwałem się. Jeśli to tylko nie było szarlatańskim trikiem albo złudzeniem zmysłów, miałem przed sobą geniusza.

Odprowadziłem Jonesa do drzwi przyglądając się ze zdumieniem jego pospolitej figurce.

4

Samuel Hoppes wyciągnął do mnie swoj ą krótką rękę i konfidencjonalnie nachylając twarz zapytał:

— I jak tam Jones?

— Wybitny aktor.

— A moim zdaniem przeciętny.

— Ależ on dosłownie w moich oczach zamienił się w Edgara Poego. Ani na scenie, ani na ekranie nie zdarzało mi się oglądać takich przeobrażeń.

— Pospolity. I głupi.

— Tak, dopóki był Jonesem, kiedy jednak przemienił się w Edgara Poego…

— Przemienił się? Nie on się przemienił, lecz ja go przemieniłem. Zgodnie z pana hipotezą…