Выбрать главу

przekład: Bolesław Baranowski

Jack Finney

Twarz z fotografii

Na jednym z górnych pięter nowego Pałacu Sprawiedliwości odnalazłem pokój pod wskazanym numerem. Młoda i ładna dziewczyna spojrzała na mnie znad maszyny do pisania, obdarzyła mnie służbowym uśmiechem i spytała:

— Czy profesor Weygand?

Było to pytanie retoryczne, gdyż jedno spojrzenie na mnie wystarczyło jej za odpowiedź. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową, żałując, że mam na sobie mój „profesorski” garnitur, a nie ubranie typu „zabaw się w San Francisco”.

— Inspektor Ihren rozmawia przez telefon, prosz ę chwilę zaczekać — powiedziała sekretarka.

Skinąłem głową i usiadłem, uśmiechnąwszy się z godnością jak przystało na profesora.

Moje nieszczęście polega na tym, że chociaż mam szczupłą, skupioną twarz intelektualisty, wyglądam za młodo na swoje stanowisko. Trudno uwierzyć, że jestem profesorem fizyki na dużym uniwersytecie. Na szczęście włosy mi nieco przedwcześnie posiwiały… Poza tym na terenie uczelni zazwyczaj noszę te żałobne, workowate tweedowe ubrania — etatowy strój uniwersyteckich wykładowców. Te garnitury, okrągłe okulary w metalowej oprawie i kolekcja krawatów w zdechłych odcieniach składają się na obraz typowego profesora.

Rozejrzałem się po pokoju: żółte ściany, wielki kalendarz, kartoteki, biurko, maszyna do pisania i dziewczyna. Patrzyłem na nią tak, jak patrzę na niektóre z moich bardziej kształtnych studentek — spod oka i z ojcowskim uśmiechem, przygotowanym na wypadek, gdyby moje spojrzenie zostało przechwycone. Najbardziej jednak miałem ochotę wyjąć z kieszeni list inspektora Ihrena i przeczytać go raz jeszcze w nadziei znalezienia w nim choćby cienia wskazówki, po co zostałem wezwany. Ponieważ jednak odczuwam zawsze lęk przed policją — nawet kiedy mam spytać policjanta o ulicę — więc pomyślałem, że czytając list zdradzę swoje zdenerwowanie przed sekretarką, która z kolei da jakiś tajny znak inspektorowi. Właściwie i tak pamiętałem treść listu. Było to urzędowo grzeczne zaproszenie, adresowane na uniwersytet, abym przybył na spotkanie z inspektorem Maminem O. Ihrenem, „jeśli będę tak uprzejmy”, „bardzo prosimy” itd. Właśnie zastanawiałem się, co by było, gdybym równie uprzejmie odmówił, kiedy odezwał się brzęczyk i dziewczyna powiedziała:

— Pan inspektor prosi.

Wstałem, nerwowo przełknąłem ślinę i otworzyłem drzwi do sąsiedniego pokoju. Inspektor podniósł się zza swojego biurka powoli i niechętnie, jakby nie był pewien, czy wkrótce nie będzie musiał wtrącić mnie do więzienia. Wyciągnął dłoń podejrzliwie i bez uśmiechu powiedział:

— Cieszę się, że pan przyszedł.

Usiadłem przed jego biurkiem i pomyślałem, że wiem, co by się stało, gdybym nie skorzystał z zaproszenia tego człowieka. Po prostu wkroczyłby do sali wykładowej, zatrzasnął mi na rękach kajdanki i zaciągnął mnie tutaj. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego twarz była odrażająca lub wyróżniała się czymś szczególnym — była dość pospolita. Podobnie zresztą jak jego rude włosy i szary garnitur. Inspektor był młodym jeszcze człowiekiem, nieco wyższym i potężniejszym ode mnie. Jego oczy miały taki wyraz, jakby nie interesował się niczym na świecie poza swoją pracą. Byłem przekonany, że oprócz kronik kryminalnych nie czytał niczego, nawet tytułów w gazetach, że jest inteligentny, bystry, ale oschły i pozbawiony poczucia humoru, że styka się wyłącznie z innymi policjantami i że nie ma o nich zbyt wysokiego mniemania. Był pospolity w stopniu niezwykłym i czułem, że mój uśmiech wypada blado.

Przystąpił od razu do rzeczy. Widocznie częściej miał do czynienia z przestępcami niż z ludźmi z towarzystwa.

— Nie możemy odnaleźć kilku osób i wydaje mi się, że pan może nam pomóc.

Wyraziłem swoje zdumienie, lecz on nie zwrócił na to uwagi.

— Jeden z nich pracował w restauracji Haringa. Zna pan ten lokal, jada pan tam od lat. Facet był kelnerem i zniknął po dwóch dniach świąt z całym utargiem — prawie pięć tysięcy dolarów. Zostawił list, w którym napisał, że lubił ten lokali że pracowało mu się przyjemnie, ale że od dziesięciu lat płacili mu mniej niż mu się należało i że teraz będą kwita. Facet z oryginalnym poczuciem humoru, można powiedzieć.

Ihren odchylił się na swoim fotelu i spojrzał na mnie spod oka.

— Nie możemy go odnaleźć. Szukamy go od roku i wszelki ślad po nim zaginął.

Pomyślałem, że wypada coś powiedzieć i bąknąłem: Może przeniósł się do innego miasta i zmienił nazwisko.

Ihren wyglądał na zaskoczonego, jakbym powiedział coś głupszego, niż można było oczekiwać.

— To by mu się na nic nie przydało! — Powiedział poirytowany.

Miałem już dość tego uczucia strachu i powiedziałem odważnie:

— Dlaczegóż to?

— Ludzie nie kradną po to, żeby zakopać lub przechować łup, ludzie kradną pieniądze po to, żeby je wydawać. Forsa mu się dawno skończyła, czuje się zapomniany i musiałby znowu zacząć pracować jako kelner. — Zrobiłem widocznie sceptyczną minę, bo Ihren potwierdził: — Oczywiście że jako kelner. To jedyne, co on potrafi. Pamięta pan Johna Carradina, aktora filmowego? Widziałem go w wielu filmach. Miał właśnie taką charakterystyczną końską twarz jak nasz facet.

Skinąłem głową i Ihren obrócił się ze swoim fotelem w stronę kartotek. Otworzył kopertę, wyjął z niej arkusz papieru i położył przede mną. Był to list gończy i chociaż zdjęcie niezbyt przypominało fotos aktora filmowego, to niezwykłej długości szczęka nie mogła budzić wątpliwości. Ihren powiedział:

— Mógł się przeprowadzić i zmienić nazwisko, ale tej twarzy nie można zmienić. Gdziekolwiek jest, powinien być odnaleziony już kilka miesięcy temu. Ten list rozesłaliśmy wszędzie.

Wzruszyłem ramionami, a Ihren znowu sięgnął do kartoteki. Tym razem wręczył mi starą brązową fotografię wykonaną na grubym kartonie. Było to zdjęcie grupowe, jakich się już dzisiaj nie robi — wszyscy pracownicy małej firmy ustawieni na chodniku przed wejściem. Było tam ze dwanaście osób — mężczyźni z wąsami i kobiety w długich sukniach uśmiechali się i mrużyli oczy w słońcu przed małym budynkiem, który od razu rozpoznałem. Restauracja Haringa niewiele się zmieniła od tamtych czasów.

— Ta fotografia wisiała na ścianie w lokalu — powiedział Ihren. — Myślę, że od lat nikt się jej dobrze nie przyjrzał. Ten gruby facet w środku to pierwszy właściciel, który otworzył interes w 1885 roku. Z tego okresu pochodzi to zdjęcie. Nikt nie zna nazwisk pozostałych osób, ale niech pan się dobrze przyjrzy twarzom.

Przyjrzałem się i zrozumiałem, o co mu chodzi. Na starej fotografii była ta sama zadziwiająco długa twarz co na liście gończym. Spojrzałem na Ihrena.

— Kto to jest? Jego ojciec? Dziadek?

— Być może — powiedział inspektor. — W każdym razie wygląda na faceta, którego szukamy. I niech pan spojrzy, jak on szczerzy zęby! Jakby specjalnie przyj ął pracę w tej samej restauracji i zamelinował się w roku 1885, żeby wyśmiewać się ze mnie!

— Panie inspektorze, jest pan bardzo interesuj ącym rozmówcą, żeby nie powiedzieć wręcz zabawnym. Słuchałem pana z najwyższą uwagą, i nigdzie się nie śpieszę, ale naprawdę nie widzę powodu…

— Jest pan profesorem, prawda? A profesorowie s ą przecież piekielnie inteligentni. Szukam pomocy wszędzie, gdzie się da. Mamy kilka podobnych przypadków. Zaginęli ludzie, którzy powinni być dawno odnalezieni i to z łatwością. Jednym z nich jest William Spangler Greeson. Czy słyszał pan o nim?