— Oczywiście. Czy można w San Francisco o nim nie słyszeć?
— No tak, człowiek z elity towarzyskiej. A czy wiedział pan, że on nie miał ani grosza własnych pieniędzy?
Wzruszyłem ramionami.
— Skąd mogłem wiedzieć. Myślałem, że on jest bogaty. — To jego żona jest bogata. Pewnie dlatego się z nią ożenił. Chociaż podobno to ona go uwodziła. Jest od niego dużo starsza. Rozmawiałem z nią, bardzo niesympatyczna baba. A on jest młody, przystojny i leniwy, więc się z nią ożenił.
— Czytałem coś na jego temat, zdaje się w związku z teatrem?
— Tak, całe życie marzył o scenie. Kiedy się ożenił, żona dała mu pieniądze, które zainwestował w jakieś przedstawienie w Nowym Jorku. Jeździł tam często na próby i był w swoim żywiole. A potem zaczął nawiązywać przyjaźnie z niektórymi członkami zespołu, głównie płci żeńskiej. Żona ukarała go natychmiast. ociągnęła go tutaj i odtąd nie dawała mu ani grosza na teatr. Za to, że był niegrzeczny, nie mógł sobie nawet kupić biletu na przedstawienie. I pewnego dnia znikł, zabierając jej sto siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Przepadł jak kamień w wodę, a przecież wiadomo, że on nie potrafi; po prostu nie potrafi trzyma ć się z daleka ad teatru. Powinien już dawno temu pokazać się w Nowym Jorku. Pod fałszywym nazwiskiem, z farbowanymi włosami; z wąsami, ale powinniśmy go już dawno mieć. Tymczasem on także gdzieś znikł… Mam nadzieję, że pan rzeczywiście ma trochę czasu, ponieważ umówiłem się również w pańskim imieniu na Powell Street, w pobliżu Embarcadero. Chodźmy.
Inspektor podniósł się zza biurka biorąc ze sobą dużą kopertę z nadrukiem nowojorskiej policji. Ruszył do drzwi nie oglądając się, jakby był pewien, że pójdę za nim. Kiedy już byliśmy na ulicy, powiedział:
— Możemy wziąć taksówkę. Ponieważ jestem z panem, będę mógł wstawić to do rachunku. Kiedy byłem tam sam, jechałem kolejką.
— W taki dzień jak dzisiaj trzeba być szaleńcem albo policjantem, żeby brać taksówkę, kiedy można jechać kolejką.
— Okay — powiedział Ihren — zabawmy się więc w turystów.
W milczeniu doszliśmy do przystanku. Kolejka właśnie zawracała na pętli i udało nam się zająć miejsca siedzące na pomoście. Kolejka ruszyła powoli ulicą Powella. Było pięknie, dużo słońca, błękitne niebo — typowy letni dzień w San Francisco. Na Ihrenie nie robiło to jednak wrażenia, z równym powodzeniem mógłby się znajdować w zatłoczonym metrze w Nowym Jorku.
— Więc gdzie jest ten William Spangler Greeson? — zaczął, gdy tylko wykupiliśmy bilety. — Napisałem do policji w Nowym Jorku, żeby na parę godzin wysłali człowieka do miejskiego muzeum historycznego.
Inspektor otworzył kopertę, wyjął kilka złożonych arkuszy papieru i wręczył mi jeden z nich. Była to fotografia starego afisza.
— Słyszał pan kiedyś o takiej sztuce? — spytał Ihren czytając mi przez ramię. — „Dzisiaj i przez cały tydzień! Siedem galowych przedstawień!” A poniżej wielkimi literami: „Wujaszek Mable Greenhorn”.
— Oczywiście, że słyszałem, to chyba Shakespeare — odpowiedziałem.
— Niech pan schowa dowcipy dla swoich studentów i niech pan lepiej przeczyta obsadę.
Przeczytałem długą listę nazwisk. W dawnych sztukach na scenie było prawie tyle samo osób, co na widowni. Na samym dole listy, gdzie wyliczano nazwiska statystów, figurowało nazwisko Williama Spanglera Greesona.
— Ta sztuka szła w 1906 — powiedział Ihren. — A oto inna, z 1901.
Wręczył mi drugą fotokopię, wskazuj ąc na ostatnią pozycję obsady: widzowie na wyścigach. Między innymi było tam nazwisko Williama Spanglera Greesona.
— Mam kopie jeszcze dwóch afiszów, z 1902 i z 1904 roku, obydwa z jego nazwiskiem.
W miejscu, gdzie kolejka skręca z ulicy Powella, wysiedliśmy i dalej szliśmy pieszo. Zwracając inspektorowi fotokopię powiedziałem:
— To musi być jego dziadek. Zapewne Greeson odziedziczył po nim zamiłowanie do teatru.
— Czy nie za dużo tych dziadków, profesorze — powiedział Ihren chowaj ąc fotokopie do koperty.
— A jak pan sądzi, inspektorze?
— Wkrótce się pan przekona.
Szliśmy dalej w milczeniu. Przed nami, u wylotu ulicy Powella, otwierał się widok na zatokę, skąpaną w promieniach słońca, lecz inspektor nawet nie podniósł oczu. Kiedy przechodziliśmy koło niskiego betonowego budynku, wskazał gestem drzwi. Widniał na nich napis: Studio nr 16. Reklama telewizyjna. Przeszliśmy przez małe biuro, w którym nie było żywej duszy, potem przez wielką salę, gdzie cieśla montował dekoracj ę — frontową ścianę chaty. Następnie inspektor, który widocznie był tu nie po raz pierwszy, otworzył podwójne drzwi i znaleźliśmy się w małej salce projekcyjnej. Był tam ekran i około dwustu miejsc siedzących. Z budki projekcyjnej odezwał się głos:
— Czy to pan, inspektorze?
— Tak. Czy wszystko gotowe?
— Za chwilę. Tylko przewinę taśmę.
Ihren wskazał mi krzesło i usiadł koło mnie.
— Był tu w naszym mieście typ nazwiskiem Tom Veeley, zwariowany kibic sportowy. Chodził na wszystkie mecze bokserskie i piłkarskie, na wszystkie wyścigi samochodowe i konne — i zawsze miał tysiące uwag pod adresem organizatorów. Znaliśmy go, ponieważ od czasu do czasu uciekał od żony. Ona nie znosiła sportu i dokuczała mu z tego powodu. Uciekał wtedy. z domu, a,żona zgłaszała do policji skargę, że mąż ukrywa się i nie łoży na utrzymanie. Nigdy nie udawało mu się zniknąć na dłużej. I nawet kiedy go przyłapaliśmy, mówił tylko o tym, że sport umiera, że ani publiczność, ani gracze nie wykazują zapału i że chciałby żyć w złotym okresie sportu. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?
Skinąłem głową. W tym momencie w sali zgasło światło. Na ekranie pojawił się film. Obraz był czarno-biały, ruchy postaci szybkie i podryguj ące. Jedynym dźwiękiem był szum aparatu projekcyjnego. Pokazano nam mecz w bosebali na stadionie Yankee. Nastąpiło zbliżenie — na boisku stał Babe Ruth z kijem na ramieniu. Wziął potężny zamach, trafił piłkę i śledząc jej lot ruszył biegiem. Na ekranie pojawił się napis: Babe Ruth w akcji! Dalsze napisy głosiły, że jest to jego pięćdziesiąte pierwsze Zwycięstwo w sezonie 192? i że prawdopodobnie ustanowi on nowy rekord światowy.
Potem ukazały się jakieś cyfry i napisy. Ihren wyjaśnił: — Studio filmowe zorganizowało nam ten pokaz za darmo. Kiedy kręcą filmy o policjantach i złodziejach, korzystają z naszej pomocy.
Nagle na ekranie pojawił się Jack Dempsey — na ringu. Obraz był marny, lecz nie ulegało wątpliwości, że to był Dempsey, młody i nie ogolony. W czasie przerwy kamera ukazywała twarze widzów w słomkowych kapeluszach i sztywnych kołnierzykach. Potem, wśród dziwnej ciszy, Dempsey zerwał się i ruszył skulony na środek ringu do walki z olbrzymim, powolnym przeciwnikiem. Chyba był to Jess Willard. Film urwał się gwałtownie.
— Przejrzałem kilometry takich taśm — odezwał się Ihren — i znalazłem trzy zdjęcia. Teraz ostatni kawałek. Na ekranie ukazał się gracz na polu golfowym, otoczony widzami. Gracz uśmiechnął się i wykonał kilka wstępnych ruchów kijem; ubrany był w tak zwane „pumpy” za kolana i uczesany z przedziałkiem pośrodku głowy. Poznałem w nim Bobby Jonesa, jednego z najsłynniejszych graczy świata. Szczyt jego kariery przypadał na lata dwudzieste. Jones uderzył piłkę, która wtoczyła się do ostatniego otworu. Tłum kibiców wpadł na boisko, cały tłum — z wyj ątkiem jednego mężczyzny, który uśmiechnięty szedł wprost na kamerę, potem zatrzymał się, zdjął czapkę z daszkiem i ukłonił się w pas do kamery. Kamera ominęła go, aby śledzić Jonesa, który właśnie wyjmował piłkę z dołka. Po chwili Jonesa ruszył dalej i człowiek, który się nam kłaniał, poszedł za nim wraz z tłumem widzów. Nagle film się skończył i zabłysło światło. Ihren odwrócił się do mnie.