Nagły, natarczywy, szarpiący nerwy dzwonek alarmowy, kiedy nieprzyjacielski statek zwiadowczy — statek Obcych — znalazł się w zasięgu wykrywaczy statku Carsona…
Nikt nie wiedział, kto są ci Obcy, jak wyglądają, z jakiej galaktyki przybyli. Wiadomo było tylko, że skądś od strony Plejad.
Pierwsze sporadyczne najazdy na ziemskie kolonie i placówki graniczne. Starcia między patrolami ziemskimi i małymi grupami statków kosmicznych Obcych; starcia czasem wygrane, czasem przegrane, nigdy jednak dotychczas nie zakończone wzięciem do niewoli choćby jednego statku intruzów. Nigdy też nie pozostał przy życiu żaden z mieszkańców podbitej kolonii, aby móc opisać Obcych, którzy wysiedli ze statków, jeżeli z nich w ogóle wysiadali.
Niebezpieczeństwo z początku nie wydawało się groźne, bo najazdy nie były zbyt liczne ani szkody zbyt wielkie. Statki obcych uzbrojone były nieco gorzej od najlepszych ziemskich jednostek bojowych, aczkolwiek górowały nad nimi szybkością i zwrotnością. Ta nieco większa szybkość pozwalała Obcym wybierać między ucieczką a walką, chyba że dostały się w okrążenie.
Mimo to Ziemia przygotowała się do wielkiej batalii, do ostatecznej rozgrywki, buduj ąc najpotężniejszą armadę wszystkich czasów. Armada długo czekała w pogotowiu. Ale teraz nadszedł czas rozprawy.
Zwiadowcy, operuj ący w odległości dwudziestu miliardów km od Ziemi, dali znać, że zbliża się potężna flota Obcych. Zwiadowcy ci nigdy już nie powrócili, ale ich komunikaty radiotroniczne dotarły na Ziemię. Teraz więc Armada Ziemska, w sile dziesięciu tysięcy statków z pół milionem wojskowych kosmonautów, czekała tam, przy orbicie Plutona, aby przeciąć drogę Obcym i stoczyć z nimi walkę na śmierć i życie.
Walka zresztą miała być wyrównana, sądząc z doniesień nadesłanych przez zwiadowców, którzy nim zginęli, zdążyli zameldować o rozmiarach i sile nadciągającej floty.
Przy tak równych siłach nikt nie mógł przewidzieć wyniku bitwy i sprawa panowania w Układzie Słonecznym zawisła na włosku. Przypadek był tu szansą ostatnią i jedyną. Gdyby zwyciężyli Obcy, Ziemia wraz ze wszystkimi koloniami zdana byłaby całkowicie na ich łaskę i niełaskę. Ach, tak. Bob Carson przypomniał sobie…
Nie wyjaśniało to wprawdzie zagadki błękitnego piasku i migotliwej błękitnej mgły. Ale przypomniał sobie znów natarczywy dźwięk dzwonka i swój skok do przyrządów sterowniczych. Nerwowe ruchy swoich rąk, kiedy zapinał pasy. Kropkę na ekranie, która rosła gwałtownie…
Suchość w ustach. Potworna świadomość, że to już jest to. Dla niego przynajmniej, mimo że główne siły obydwóch flot nie znalazły się jeszcze we wzajemnym zasięgu.
Pierwszy smak walki. Za trzy sekundy czy jeszcze prędzej zwycięży albo stanie się garścią żużlu i popiołu. Zginie. Trzy sekundy — tyle trwa starcie kosmiczne. Dość czasu, żeby wolno policzyć do trzech, a potem — zwycięstwo albo śmierć. Jedno trafienie wystarcza, żeby zniszczyć lekko uzbrojony i słabo opancerzony mały statek rozpoznawczy.
Podczas gdy spieczone wargi wypowiedziały bezwiednie słowo „Raz”, gorączkowo manipulował sterami, aby utrzymać rosnącą kropkę na skrzyżowaniu pajęczych nici ekranu. Ręce obracały stery, a równocześnie prawa stopa zawisła nad pedałem wyrzutni pocisku. Jeden jedyny pocisk stężonego piekła, który musi trafić albo… Na drugi strzał nie będzie już czasu.
„Dwa”. Liczył, nie zdając sobie z tego sprawy. Kropka na ekranie nie była już kropką. Odległa tylko o kilka tysięcy kilometrów, sprawiała teraz w powiększeniu takie wrażenie, jak gdyby znajdowała się w odległości zaledwie kilkuset metrów. Był to zgrabny, szybki statek rozpoznawczy, mniej więcej tej wielkości co statek Carsona.
Obcy, tak, ponad wszelką wątpliwość. „Trz… Stopa dotknęła pedału wyrzutni…
Naraz Obcy skręcił raptownie i zniknął z krzyżujących się linii. Carson z rozpaczliwym pośpiechem naciskał klawisze przyrządów, żeby pognać za nim.
Przez dziesiątą część sekundy Obcego nie było wcale na ekranie, potem, kiedy dziób statku Carsona obrócił się za nim, Carson ujrzał go znów. Obcy lotem nurkującym zmierzał wprost ku lądowi.
Ląd? Było to chyba złudzenie optyczne. Musiała być złudzeniem ta planeta — czy cokolwiek innego — która wypełniła teraz cały ekran. Nie mogło tu być żadnego lądu. Najbliższą planetą był Neptun, odległy o cztery miliardy kilometrów, a Pluton krył się po drugiej stronie dalekiego słońca wielkości łebka od szpilki.
Carson miał przecież przyrządy! Nie wskazywały żadnego obiektu rozmiarów planety, nawet rozmiarów asteroidu. Ogarnął go nagły lęk, przeraził się zderzenia, zapominaj ąc nawet o Obcym. Wystrzeli przednie rakiety hamujące, a gdy nagła zmiana szybkości cisnęła go do przodu napinając pasy, wystrzelił prawe rakiety, żeby wykonać awaryjny zwrot. Przycisnął klawisze i nie odejmował od nich rąk, wiedząc, że musi użyć wszystkich środków bezpieczeństwa, aby uniknąć kraksy i że przy tak nagłym zwrocie straci na chwilę przytomność.
Poczuł, że ją traci.
To było wszystko. Teraz siedział na rozpalonym błękitnym piasku, kompletnie nagi, choć poza tym cały i zdrów. Nigdzie nie było śladu po statku kosmicznym, a zresztą nie było też śladu Kosmosu. Nie miał pojęcia, co to za sklepienie ma nad głową, ale pewien był, że to nie jest niebo. Dźwignął się na nogi.
Przyciąganie wydawało się nieco większe od normalnego. Niewiele większe.
Jak okiem sięgnąć, gładka płaszczyzna pokryta piaskiem. Tu i ówdzie kępy mizernych krzaków. Krzaki też niebieskie, ale w różnych odcieniach, niektóre jaśniejsze od błękitu piasku, inne znów ciemniejsze.
Spod najbliższego krzaka wybiegło małe stworzonko. Było podobne do jaszczurki, ale miało więcej niż cztery łapki. Stworzonko też było błękitne. Jaskrawo-błękitne. Zobaczyło Carsona i szybko uciekło z powrotem pod krzak.
Carson spojrzał znów w górę, usiłując dociec, co właściwie ma nad głową. Czy to dach? Nie, ale w każdym razie kopuła. Migotała ustawicznie, co utrudniało patrzenie. Niewątpliwie jednak miała kształt półkolisty i sięgała aż do płaszczyzny, do błękitnego piasku, otaczając Carsona ze wszystkich stron.
Znajdował się nie opodal środka kopuły. Dzieliło go jakieś sto metrów od najbliższej ściany, jeżeli to była ściana. Miał wrażenie, że wydrążoną błękitną półkulą c z e g o ś, maj ącą około dwustu pięćdziesięciu metrów w obwodzie, przykryto gładką płaszczyznę piasku.
Wszystko było niebieskie, prócz jednej plamy. W znacznej odległości, pod wklęsłą błękitną ścianą Carson dostrzegł coś czerwonego, jak gdyby kulę, mającą około metra średnicy. Znajdowała się zbyt daleko, żeby można było w tej migotliwej niebieskości dokładnie jej się przyjrzeć. Ale sam nie wiedząc czemu poczuł, że przeszył go dreszcz.
Wierzchem dłoni otarł pot z czoła, a raczej bezskutecznie próbował go otrzeć.
Czy to upiorny sen? Ten upał, ten piasek, to nieokreślone uczucie odrazy, którego doznawał, ilekroć spojrzał na czerwoną kulę.
Sen? Nie, człowiek nie zasypia i nie ma widziadeł sennych podczas walki w Kosmosie.
Śmierć? Niepodobna. Gdyby istniała nieśmiertelność, nie byłaby czymś tak bezsensownym, złożonym, z błękitnego skwaru, błękitnego piasku i czerwonej ohydy.
Naraz usłyszał głos.
Usłyszał go w głowie, nie w uszach. Dobiegał znikąd i zewsząd.
— Wędrując przez czasy, przestrzenie i wymiary — rozbrzmiewał głos w mózgu Carsona — ujrzałem w tym czasie i tej przestrzeni dwa ludy, maj ące stoczyć wojnę, w której jeden, z nich musi zginąć, a drugi tak osłabnie, że cofnie się w rozwoju i nie spełni nigdy swego przeznaczenia, lecz ostatecznie w proch się obróci, z którego powstał. Mówię tedy, że tak się stać nie może.