Выбрать главу

— Kto… kim jesteś? — Carson nie powiedział tego na głos, pytanie zarysowało się tylko w jego myślach.

— Nie zrozumiesz tego. Jestem… — Nastąpiła pauza, jak gdyby głos szukał — w mózgu Carsona — słowa, którego tam nie było, słowa, którego Carson nie znał. — Jestem zakończeniem ewolucji gatunku tak starego, że czasu nie można określić wyrazami, których znaczenie zdołałbyś pojąć… Gatunku stopionego w jedno jestestwo, wieczne… Takim jestestwem mógłby się stać twój prymitywny gatunek… — znów szukanie słowa —…po długim czasie. Mógłby się nim stać również gatunek, który w myślach nazywasz Obcymi. Postanawiam więc wtrącić się do tej bitwy, bitwy między flotami o siłach tak równych, że wynikiem jej byłaby zagłada obu gatunków. Jeden musi ocaleć. Jeden musi rozwijać się i ewoluować.

— Jeden? — pomyślał Carson. — Mój czy?…

— Jest w mojej mocy zapobiec wojnie, odesłać przybyszów do ich galaktyki. Ale wróciliby z czasem albo twoi współbracia prędzej czy później podążyliby tam za nimi. Tylko pozostając tutaj, w tym czasie i tej przestrzeni, aby ustawicznie interweniować, mógłbym powstrzymać te dwa gatunki od wzajemnego unicestwienia, a pozostać nie mogę.

Rozstrzygnę więc teraz. Zniszczę jedną flotę doszczętnie, druga zaś nie poniesie żadnych strat. Jedna cywilizacja będzie w ten sposób ocalona.

Zły sen. To musi być zły sen, pomyślał Carson. Ale wiedział, że tak nie jest.

Wszystko było zbyt obłędne, zbyt niewiarygodne, aby mogło nie być rzeczywistością.

Nie śmiał zadać pytania: która? Ale wyręczyły go w tym jego myśli.

— Ocaleje silniejszy — rzekł głos. — Tego nie mogę ż nie chcę zmienić. Ingeruję tylko po to, aby zwycięstwo było całkowite, aby nie było — znów szukanie słowa — pyrrusowym zwycięstwem śmiertelnie osłabionego gatunku.

Z krańców niedoszłej bitwy wybrałem na chybił trafił dwóch osobników, ciebie i jednego z Obcych. Widzę z twej pamięci, że w nacjonalistycznym zaraniu waszych dziejów znane były wypadki, kiedy o wyniku zatargu między dwoma narodami rozstrzygał turniej ich reprezentantów, rycerzy.

Ty i twój przeciwnik staniecie tu do walki nadzy i nieuzbrojeni, w warunkach równie dla was obu nieznanych i równie dla obu przykrych. Nie ma ograniczenia czasu, bo czas tu nie istnieje. Ten, co pozostanie przy życiu, będzie orędownikiem swego gatunku. Jego gatunek ocaleje.

— Ale… — Protest Carsona był właściwie nieartykułowanym dźwiękiem, lecz głos natychmiast odpowiedział:

— Wszystko jest przewidziane. Warunki są takie, że sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera. Zrozumiesz to. Bystrość i odwaga będzie ważniejsza od siły. Zwłaszcza odwaga, która jest wola życia.

— Ale kiedy my tu będziemy walczyć, nasze floty…

— Nie. Znajdujesz się w innym wymiarze, w innym czasie. Tam, we wszechświecie, który znasz, czas stoi, dopóki tu jesteś. Widzę, że zastanawiasz się, czy to miejsce istnieje naprawdę. A tak, ż nie. Podobnie jak ja — w twoim ograniczonym rozumieniu — istniej ę, a zarazem nie istniej ę. Moje istnienie należy do sfery psychicznej, nie fizycznej. Widziałeś mnie jako planetę, równie dobrze mógłbyś mnie ujrzeć jako pyłek albo słońce.

Dla ciebie jednak to miejsce jest teraz rzeczywiste. Cierpienia, których tu doznasz, będą prawdziwe. A jeżeli tu zginiesz, zginiesz naprawdę. Jeżeli umrzesz, twoja porażka będzie oznaczała śmierć całego twego gatunku. Tyle wiesz i to ci musi wystarczyć.

Głos umilkł.

Carson znów był sam, ale i nie sam. Gdy bowiem podniósł oczy, spostrzegł, że odrażający kulisty potwór, o którym wiedział już, że to Obcy, toczy się w jego kierunku. Toczy się.

Zdawało się, że nie ma nóg ani rąk, a w każdym razie nic takiego nie było widać. Toczył się po błękitnym piasku z płynną szybkością kropli rtęci. A przed nim, w sposób dla Carsona niepojęty, szła paraliżująca fala straszliwej nienawiści, od której mdliło, od której zbierało się na wymioty.

Carson rozejrzał się gorączkowo. Kamień, leżący w piasku o metr od niego, był czymś najbardziej zbliżonym do jakiej ś broni. Nie był duży, ale miał ostre kanty jak odłamek krzemienia. Wyglądał jak błękitny krzemień. Carson podniósł go i skulił się w oczekiwaniu ataku. Przeciwnik zbliżał się szybko, Carson nie zdołałby przed nim uciec.

Nie miał czasu, żeby się zastanowić, jak ma odeprzeć atak, a zresztą, czy mógł obmyśleć sposób walki ze stworzeniem, którego siły, cech charakterystycznych i metod walki nie znał? Przeciwnik, tocząc się teraz szybko, bardziej jeszcze niż przedtem przypominał idealnie okrągłą kulę.

Kulisty był już tylko o dziesięć metrów. O pięć. Naraz zatrzymał się.

A raczej coś go zatrzymało. Jego bok, znajdujący się naprzeciw Carsona, rozpłaszczył się nagle, jak gdyby trafił na niewidzialną ścianę. Kulisty odbił się, dosłownie odbił się od niewidzialnej przeszkody i odskoczył w tył.

Potem znów potoczył się naprzód, ale już wolniej, ostrożniej. Zatrzymał się znów w tym samym miejscu. Spróbował tym razem o kilka metrów dalej.

Musiała tam istnieć swego rodzaju przegroda. Carson coś sobie nagle przypomniał, Jak to powiedział głos? Sama tylko przypadkowa przewaga siły fizycznej nie będzie mogła rozstrzygnąć o wyniku zmagań. Jest tu bariera.

Pole elektromagnetyczne. Oczywiście nie Pole Netza, znane nauce ziemskiej, tamto bowiem iskrzy się i wydaje trzaski. To pole było niewidzialne, ciche.

Była to ściana, biegnąca przez środek wydrążonej półkuli. Carson mógł tego nawet nie sprawdzać. Kulisty czynił to za niego — toczył się wzdłuż bariery, szukaj ąc jakiegoś otworu, którego wciąż nie znajdował.

Carson postąpił kilka kroków do przodu, wyciągając przed sobą lewą rękę, aż wreszcie dotknął bariery. Była gładka w dotyku, elastyczna, przypominała raczej gumę niż szkło.

Rozgrzana, ale nie bardziej niż piasek pod jego stopami. Przy tym zupełnie przezroczysta, nawet z bliska.

Rzucił kamień, przyłożył do bariery obie ręce i spróbował j ą popchnąć. Zdawało się, że ustąpiła odrobinę. Ale tylko odrobinę, nawet gdy napierał całym swoim ciężarem. Sprawiała wrażenie stali obciągniętej gumą — najpierw miękka sprężystość, potem niewzruszona twardość.

Wspiął się na palce i sięgnął jak mógł najwyżej — przegroda wciąż była.

Zobaczył, że Kulisty dotarł do ściany i wraca. Carsona znów chwyciły mdłości, cofnął się, kiedy tamten go mijał. Kulisty nie zatrzymał się.

Ale czy bariera nie kończy się gdzieś na dole? Carson ukląkł i zaczął rozkopywać piasek. Piasek był miękki, lekki, kopanie szło łatwo. Na głębokości pół metra bariera wciąż jeszcze istniała.

Kulisty znów zawrócił. Widocznie z tamtej strony też nie mógł znaleźć żadnego przejścia.

Musi być jakiś sposób, pomyślał Carson. Jakiś sposób na to, żebyśmy mogli się do siebie zbliżyć. W przeciwnym razie ten pojedynek nie miałby sensu.

Kulisty wrócił na dawne miejsce i zatrzymał się po drugiej stronie bariery, w odległości zaledwie dwóch metrów. Carson miał wrażenie, że przeciwnik go obserwuje, chociaż ani rusz nie mógł się u niego dopatrzeć jakichkolwiek organów zmysłów. Nic, co by wyglądało jak oczy, uszy czy przynajmniej usta. Dojrzał wprawdzie teraz szereg rowków może dziesięć czy piętnaście — zobaczył też, że z dwóch rowków wysunęły się nagle dwie macki i zanurzyły się w piasku, jak gdyby badając jego konsystencję. Macki miały około trzech centymetrów średnicy i około pół metra długości.