Ale siłą woli nakazał sobie usiąść na chwilę, odpocząć i zastanowić się.
Co tu można przedsięwziąć? Nic, a zarazem bardzo dużo. Na przykład te krzaki… Nie wyglądają obiecująco, ale trzeba zbadać kryj ące się w nich możliwości. No i ta noga trzeba w jakiś sposób oczyścić ranę, choćby nawet bez wody. Poza tym trzeba zgromadzić amunicję w postaci kamieni. Znaleźć kamień, który posłuży jako nóż.
Noga bolała go coraz bardziej, uznał więc, że nią należy się zająć przede wszystkim. Jeden rodzaj krzaków miał liście — czy też coś podobnego do liści. Urwał całą garść, obejrzał je dokładnie i postanowił zaryzykować. Użył ich do oczyszczenia rany z piasku, brudu i skrzepłej krwi, a potem ze świeżych liści zrobił tampon, który przyłożył do rany, obwiązując opatrunek witkami tego samego krzewu.
Witki były nadspodziewanie mocne. Chociaż cienkie, miękkie i giętkie, nie dawały się wcale złamać. Musiał odpiłować je z krzewu ostrym brzegiem błękitnego krzemienia. Niektóre grubsze pędy miały przeszło pół metra długości, zanotował więc sobie w pamięci na wszelki wypadek, że jeżeli te grubsze zwiąże się ze sobą końcami, można z nich zrobić wcale niezłą linę. Może uda mu się wymyślić jakiś użytek dla liny.
Następnie zabrał się do robienia noża. Błękitny krzemień rzeczywiście nietrudno było rozłupać. Z odłamka trzydziestocentymetrowej długości sporządził niezbyt zgrabne, ale wystarczająco groźne narzędzie. Z witek krzewu splótł pas, za który mógł wsadzić kamienny nóż, aby się z nim nie rozstawać, a jednocześnie mieć wolne ręce.
Powrócił teraz do badania krzaków. Znalazł jeszcze trzy inne odmiany. Jedna była bezlistna, sucha, łamliwa, przypominała zeschłe łodygi chwastów stepowych. Druga miała gałęzie miękkie, kruche, gąbczaste, prawie jak huba. Nadawałyby się doskonale na rozpałkę. Trzecia odmiana była najbardziej zbliżona do drzewa. Miała delikatne liście, które więdły przy dotknięciu, ale pędy, chociaż krótkie, były proste i mocne.
Upał był nadal potworny, nie do zniesienia.
Carson pokuśtykał do, bariery, pomacał, żeby się, upewnić, że bariera wciąż jeszcze jest.
Stał przez chwilę obserwując Kulistego. Kulisty trzymał się w bezpiecznej odległości od bariery, poza zasięgiem skutecznego rzutu kamieniem. Snuł się tam w głębi i coś robił. Carson nie mógł się zorientować, co on robi.
Naraz Kulisty zatrzymał się, potoczył się bliżej bariery i jak gdyby skupił uwagę na Carsonie. Carson znów musiał pokonać falę mdłości. Cisnął w Kulistego kamieniem. Kulisty wycofał się szybko i powrócił do przerwanej roboty.
Carson potrafił już przynajmniej zmusić Kulistego, żeby się trzymał w przyzwoitej odległości.
„No i dużo z tego mam!” — pomyślał z goryczą. Mimo to następną godzinę czy dwie spędził na zbieraniu kamieni odpowiedniej wielkości i na układaniu ich w różne stosy po swojej stronie bariery.
W gardle paliło go teraz jak ogniem. Trudno mu było myśleć o czymkolwiek innym prócz wody.
Musiał jednak myśleć i o innych rzeczach. O tym, jak przedrzeć się przez tę przeklętą barierę — albo przedostać się nad nią czy pod nią — jak dotrzeć do tej czerwonej kuli i jak zabić ją, zanim to piekło skwaru i pragnienia zabije jego.
Bariera ciągnie się od ściany do ściany. Ale jak wysoko i jak głęboko sięga pod piaskiem?
Przez chwilę Carsonowi za bardzo mąciło się w głowie, żeby mógł się spokojnie zastanowić nad tym, jak ma to zbadać. Siedząc bez ruchu na rozpalonym piasku — choć wcale nie pamiętał, żeby siadał. — patrzył bezmyślnie na błękitną jaszczurkę, która spod jednego krzaka przebiegała pad drugi. Po chwili wyjrzała i zerknęła na Carsona.
Carson uśmiechnął się do niej. Może całkiem już w piętkę goni, bo przypomniało mu się naraz zasłyszane gdzieś opowiadanie o pierwszych kolonistach na pustyni marsjańskiej, zapożyczone ze starszych jeszcze opowieści o wędrowcach na pustyniach ziemskich: „Po,pewnym czasie samotność tak człowiekowi doskwiera, że zaczyna gadać do jaszczurek, a wkrótce potem słyszy nawet, że jaszczurki mu odpowiadają…”
Powinien by oczywiście skupić wszystkie myśli na tym, jak zabić Kulistego, zamiast tego jednak uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Halo, jak się masz!
Jaszczurka podbiegła trochę bliżej.
— Halo — powiedziała.
Carson w pierwszej chwili osłupiał, a potem ryknął wielkim śmiechem. Przy tym gardło wcale go od śmiechu nie zabolało — widocznie pragnienie nie było jeszcze aż tak groźne.
Czemu nie? Czemu by Jestestwo, które wymyśliło to koszmarne miejsce, nie mogło oprócz innych właściwości mieć również poczucia humoru? Gadające jaszczurki, które potrafią odpowiadać mi w moim własnym języku… Świetny kawał.
Raz jeszcze uśmiechnął się do jaszczurki i powiedział:
— Chodź no tu.
Ale jaszczurka zawróciła i uciekła, przebiegaj ąc od krzaka do krzaka, aż wreszcie znikła mu z oczu.
Znów poczuł pragnienie.
Ale musi przecież coś przedsięwziąć. Nie wygra tego turnieju, jeżeli będzie tak siedział, oblewając się potem i litując się nad sobą. Musi coś przedsięwziąć. Ale co?
Pokonać barierę. Ale nie może przedostać się przez nią ani nad nią. A czy na pewno nie można przedostać się pod nią? Na dodatek, jeżeli wykopie dość głęboki dół, może nawet dokopać się do wody… Złapałby dwie sroki za ogon…
Carson z najwyższym już wysiłkiem pokulał do bariery i zaczął kopać, wygarniaj ąc po dwie garście naraz. Praca była ciężka, mozolna, bo piasek osypywał się, im głębszy więc był dół, tym większą musiał mieć średnicę. Ile godzin mu to zajęło, nie wiedział, ale na głębokości metra dotarł do skalnego podłoża. Sucha skała, ani śladu wody.
Pole elektromagnetyczne bariery sięgało aż do podłoża skalnego. Żadnego przejścia. Ani kropli wody. Wszystko na próżno.
Wygramolił się z dołu i leżał oddychając z trudem… Potem podniósł głowę, żeby zobaczyć, co robi Kulisty. Bo przecież musi coś robić…
Owszem, robił. Budował coś z grubszych gałęzi, powiązanych cienkimi witkami. Jakąś dziwną konstrukcję, z grubsza biorąc czworokątną i mającą około metra wysokości. Żeby lepiej się przyjrzeć, Carson wdrapał się na górkę piasku, który wykopał z dołu, stanął na niej i patrzał.
Z tylnej części konstrukcji sterczały dwie długie dźwignie, jedna zakończona czymś na kształt czaszy. To mi wygląda na swego rodzaju katapultę, pomyślał Carson.
Rzeczywiście, Kulisty wziął właśnie pokaźnej wielkości kamień i włożył go do owej niby— czaszy. Za pomocą jednej z macek podnosił i opuszczał przez chwilę drugą dźwignię w górę i w dół, potem obrócił nieco machinę, jak gdyby nastawiając ją na cel, a dźwignia z kamieniem podniosła się raptownie w górę i do przodu.
Kamień zatoczył łuk kilka metrów nad głową Carsona, tak daleko, że nie trzeba było przed nim się uchylać. Carson ocenił jednak dystans przebyty przez kamień i cicho gwizdnął. On, Carson, nie zdołałby rzucić takiego kamienia dalej niż na połowę tej odległości. Co gorsza, nawet wycofując się w głąb swego terytorium, będzie wciąż pozostawał w zasięgu machiny, jeżeli Kulisty przesunie j ą naprzód, prawie pod barierę.
Jeszcze jeden kamień świsnął mu nad głową. Tym razem upadł już nie tak daleko.
Machina może być niebezpieczna, stwierdził Carson. Chyba lepiej będzie jakoś temu zaradzić.
Przesuwaj ąc się to w jedną, to w drugą stronę wzdłuż bariery, żeby utrudnić nastawianie katapulty, zaczął ciskać w nią kamieniami. Ale przekonał się niebawem, że to na nic. Kamienie musiały być lekkie, w przeciwnym razie nie mógł rzucać ich tak daleko. Jeżeli trafiały w konstrukcję, odbijały się od niej nie wyrządzając najmniejszej szkody. A przy tej odległości Kulisty bez trudu usuwał się przed tymi, które padały blisko niego.