Carson zdobył się na uśmiech. Był to nikły cień uśmiechu, miało bowiem upłynąć wiele dni, nim odzyskał równowagę psychiczną po niedawnych przeżyciach, ale kapitan nie patrzał na niego i nic nie zauważył.
— Tak jest, kapitanie — odrzekł Carson. Rozsądek raczej, niż skromność, podpowiedział mu, że zostanie napiętnowany raz na zawsze jako największy blagier w Kosmosie, jeżeli szepnie choć słowo ponad to. — Tak jest, kapitanie, wielka szkoda, że ominęły mnie te wszystkie emocje.
przekład: Wacława Komarnicka
Maria Czudakowa
Przestrzeń życiowa
Wszystko to stało się niezwykle szybko.
Kraft pędził co tchu po zboczu, w dół, a już jeden z nich leżał w trawie na wznak, drugi zaś, pochylony, wpatrywał się w twarz swej ofiary z wyrazem, w którym prócz ciekawo ści nie było nic.
— Jest pan aresztowany! — krzyknął Kraft podbiegając. Nieznajomy nie zdradzał najmniejszej chęci ucieczki. Powoli się odwrócił, spojrzał oboj ętnie na pełną nerwowego napięcia twarz Krafta i na zaciśnięty w jego ręce pistolet.
Kraft zbadał puls leżącego, około minuty przysłuchiwał się nie zmąconej rytmem oddechu ciszy w jego piersi, aż w końcu rzucił surowo:
— Dlaczego pan zabił tego człowieka?
— W pańskim pytaniu są aż dwie nieścisłości — sucho odrzekł nieznajomy. — Nie zabiłem go, a poza tym nie wiadomo, czy był człowiekiem.
Czubkiem buta dotknął czoła zabitego i zakołysawszy się, przysiadł, wyjął z kieszeni coś w rodzaju cyrkla i szybko zmierzył kilka odległości na twarzy leżącego, mrucząc przy tym:
— Oczywiście. Kąt twarzy prawie się nie zmienił.
Kraft nie przeszkadzał aresztowanemu. Z ciekawością obserwował, gdy ten otworzył dłoń zabitego i badawczo wpatrywał się w nią, kilka razy odciągając duży palec, potem wstał, dokładnie otrzepał z kurzu kolana i, zwróciwszy się do zabitego, rzekł:
— Do szybkiego spotkania.
Kraft już niejednokrotnie obserwował nagłe otępienie umysłowe, w jakie popada przestępca natychmiast po dokonaniu zabójstwa, jeśli zabijanie nie stało się jeszcze jego rzemiosłem. To zamroczenie szybko jednak zamienia się w rozjaśnienie umysłu, gdy opanuje przestępcę nagła i gorąca skrucha.
W tym wypadku zabójca nie przejawiał jednak najmniejszych oznak skruchy. Zmęczony i blady, jakby straciwszy wszelkie zainteresowanie swą ofiarą, pogrążył się w zadumie. Po pewnym czasie przerwał kilkoma słowami milczenie, radząc Kraftowi nie przejmować się zabezpieczeniem i ochroną trupa.
— Przecież i tak za godzinę jego tutaj nie będzie — powiedział, niedbale machnąwszy ręką. — Zresztą, jak pan sobie życzy.
Tę godzinę Kraft i aresztowany nieznajomy musieli spędzić razem obok trupa, bowiem Kraft czekał, aż ktokolwiek zjawi się na drodze. Siedzieli więc milcząc, zabójca zwrócony plecami do miejsca przestępstwa, Kraft zaś nie spuszczał ani na chwilę wzroku z trupa, gdyż nigdy nie lekceważył ostrzeżeń wypowiadanych przez samych przestępców. Moment, w którym Kraft dostrzegł, że trup leżący przed nim w odległości dwóch metrów znikł i nawet trawa na tym miejscu nie była zgnieciona, wywołał w policjancie tak silny wstrząs, jakiego nigdy w życiu nie doznał. Najpierw chciał biec do najbliższych krzaków, po chwili jednak zreflektował się. Krzaki były w odległości co najmniej 100 metrów. Zabójca siedział bez ruchu na swym miejscu, nie przejawiając żadnego zainteresowania tym, co działo się za jego plecami. Pozostawało więc tylko przypuszczenie, że trupa pochłonęła ziemia.
W pięć minut po dziwnym zniknięciu zabitego Kraft, zrezygnowany z powodu takiego obrotu sprawy, zgodził się nawet na to, aby w milczeniu udać się za swoim nieznajomym aresztantem, kiedy ten zaprosił go do swego mieszkania. Kraft wlókł się z tyłu za nieznajomym, od czasu do czasu bezmyślnie spoglądając na kroczącą przed nim jego wysoką postać. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa. Wreszcie znaleźli się obaj w mieszkaniu nieznajomego, w dwupiętrowym domku, w gabinecie, którego urządzenie świadczyło o antropologicznych zainteresowaniach właściciela. Kraft siadł na wygodnym krześle, nieznajomy zaś — na skórzanej kanapie.
— Chyba już pan rozumie, że aresztowanie mnie nie miało i nie ma najmniejszego sensu — odezwał się zabójca. — Wyjaśnień w tej sprawie nie będę udzielał, mimo że nie wymagają one dłuższych komentarzy, ostatecznie nie po to pana tutaj zaprosiłem. Mam do pana wielką prośbę. Jutro już mnie tutaj nie będzie. Nie będę mógł również zabrać ze sobą swoich rękopisów. Ale pragnąłbym bardzo je w jakiś sposób przechować. Swego czasu już dwukrotnie zwracałem się z taką prośbą do innych ludzi. Jednak w obu wypadkach moje papiery potem nie odnalazły się. Ile pan ma lat? Przepraszam, że o to pytam.
Kraft nie miał trzydziestu ośmiu i to widocznie w zupełności odpowiadało nieznajomemu. Kraftowi wydawało się, że jego rozmówca jest młodszy. Nieznajomy w kilku słowach wyjaśnił, że ma nadzieję zabrać rękopisy nie wcześniej niż za trzydzieści lat, a możliwe, że jeszcze później, i że treść rękopisów dotyczy badań antropologicznych, których ku wielkiemu jego nieszczęściu nie zdążył doprowadzić do końca, mimo że do niedawna miał nadzieję, iż zdoła je zakończyć. Zdaje sobie sprawę, jak dziwne wydaje się jego zachowanie, jednak prosi, aby mu zaufać, bo przecież on nie jest przestępcą, gdyż tam koło rzeki występował tylko w obronie własnego życia, a najważniejsze — nie zrobił nic złego człowiekowi, którego Kraft widział już martwego.
W następnych tygodniach, po wizycie u nieznajomego, Kraft często rozmyślał o całym tym zdarzeniu i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że on, człowiek pełniący odpowiedzialną służbę państwową, nie tylko pozwolił uciec niebezpiecznemu przestępcy, ale jeszcze wziął na przechowanie jego rękopisy. Ponadto uczynił to dla tak przebiegłego przestępcy, któremu udało się skryć lub zniszczyć trupa jakimś jeszcze nie znanym w kryminalistyce sposobem.
Niepokój spowodowany jednoczesnym tajemniczym zniknięciem z miasta dwóch ludzi dość prędko minął, a z czasem po prostu o tym zapomniano. Nikt nie widział, że Kraft był u jednego z nich w mieszkaniu w przeddzień jego zniknięcia. Nikt zresztą o to go nie pytał. A mimo to on sam, świadek przestępstwa, uważał, że honor jego został splamiony, postanowił więc wystąpić ze służby w policji. Nie będąc już na służbie, korzystając z wolnego czasu, zaczął zaglądać do rękopisów człowieka, którego, mimo aresztowania po dokonaniu zabójstwa, puścił wolno, sam stawszy się jednak przez to niejako mimowolnym wspólnikiem jego przestępstwa i jego ucieczki. W tamten pamiętny dzień na pytanie Krafta, jak ma na imię, nieznajomy odpowiedział: „Nazywam się First”.
Papiery i imię, nie wiadomo czy prawdziwe — to wszystko, co pozostało Kraftowi po osobniku, który tak nieoczekiwanie wpłynął na zmianę jego dotychczasowego trybu życia.
Rękopisy zawierały szczegółowe i bardzo dokładne notatki z badań, oparte na ogromnej ilości faktów. Nie ma potrzeby drobiazgowo opowiadać o tym, jak Krafta z latami coraz bardziej i głębiej pochłaniała dziedzina antropologii i pokrewnych jej nauk, aż w końcu stało się dla niego oczywiste, że badania Firsta są unikalne. Autor tych rękopisów nie poruszał zagadnień dotyczących wykopalisk i wszelkiego rodzaju znalezisk w jaskiniach Starego i Nowego Świata. Posługiwał się jakimiś innymi, tylko jemu znanymi danymi, które pozwoliły mu znaleźć potwierdzenie dla wielu bardzo śmiałych domysłów o ewolucji człowieka w ciągu całych 50 tysięcy lat. Ściślej mówiąc, nie była to już nawet antropologia, ale raczej coś bardzo zbliżonego do nauki o całokształcie rozwoju ludzkiego. Krafta szczególnie zadziwiła wielka swoboda autora w opisywaniu bytu na przykład jaskiniowców czy Europejczyków z epoki Odrodzenia. Gesty, chód, niski, urywany śmiech kobiet z epoki neolitu były przedstawione tak naturalnie, jakby autor był ich naocznym świadkiem, jakby sam żył w tych odległych czasach. To samo dotyczyło innych okresów historii.