— Co robisz?!
— Próbuję ścianę nożem! — warknął. Ale choć wbił go po rękojeść, nie natrafił na pustą przestrzeń — ściany studni były grube.
— Uważaj, jeszcze puścisz nóż — powiedziałem. — I wyłaźmy. Piekielnie zimno.
Nic już nie mówiąc, wspięliśmy się na górę. Tutaj dopiero ogarnął nas chłód. Otrząsaliśmy z siebie wodę i wyciskali ją z włosów, energicznymi ruchami przyśpieszając krążenie krwi. Ciała nasze znów świeciły szaro w mroku. Musiała to być właściwość przestrzeni.
— Nieźle sobie poczynamy — odezwał się Robert. — Podziurawiliśmy „im” tę kichę…
Zauważyłem błyśnięcie na jego przegubie.
— Twój zegarek chodzi?
— Tak. Jest wodoszczelny. Popatrzał na tarczę.
— Siedzimy tu już osiem godzin… Jesteś głodny?
— Raczej tak.
— Ja też. Co będziemy robić?
— Chodźmy raz jeszcze do tych świateł. Muszą tam być inne korytarze, trzeba je zbadać…
— Byłem w jednym — powiedział Robert. — Zwężał się coraz bardziej, aż w końcu nie mogłem iść nawet na czworakach. Ale byłem też w drugiej stronie, gdzie tych świateł jest najwięcej, jest tam takie duże wgłębienie i skośny szyb, trochę podobny do tego, ale węższy. Nie wszedłem do środka, bo bałem się, że nie uda mi się wrócić. Są tam jakieś lustra, czy coś takiego…
— Lustra?
— Nie wiem, zobaczyłem samego siebie w pewnej odległości, ale niewyraźnie, jak przez mgłę.
Staliśmy przez chwilę niezdecydowani.
— Wiesz, co mi przyszło do głowy? — podjął Robert. Ta przeklęta kukła wytrąciła mnie całkiem z równowagi. Przyznaję się — straciłem głowę. Potem wydało mi się to nieporozumieniem, ale takim absurdalnym…
— Kosmicznym… — wtrąciłem.
— Tak, tak. Ale to może być jeszcze coś innego. Takie nieporozumienie nie byłoby w gruncie rzeczy istotne, ale nie zawsze to, co wydaje się niewinne, jest niewinne naprawdę… Pamiętasz coś mówił o tych małpach i rakietach? przypomniała mi się fotografia tego makaka, którego ubrano w taką ładną, futrem podbitą kurteczkę, a na głowę wsadzono mu lotniczy hełm… Małpka myślała pewno, że to taka zabawa, a tymczasem wystrzelono ją w pocisku na 500 kilometrów!
— Sądzisz, że nasza sytuacja?…
— Tego nie mówię. Ale tak mi się skojarzyło…
— Jak na nasze obecne potrzeby, dysponujesz stanowczo zbyt bujną fantazją — powiedziałem. — No cóż, prowadź tam, do tego wgłębienia i szybu, obejrzymy go…
Jak to zwykle bywa, droga korytarzem wydała mi się dużo krótsza, kiedyśmy ją po raz trzeci już przebyli; wnet korytarz skończył się i otoczyły nas rojowiska świateł.
— To chyba nie są… Oni — zniżając głos powiedział Robert, zatrzymując się ze wzrokiem wlepionym w mijający nas świetlny obłok. — Chociaż… to przygasanie światła może być językiem. Co? Jak myślisz, wiele rozumiał makak z dźwięków, które wydawali ludzie, pakując go do rakiety?
— Daj że raz spokój tej nieszczęsnej małpie! — obruszyłem się.
Robert ruszył naprzód. Prowadził w stronę, w której przedtem nie byłem. Świetlisty gąszcz oddalał się od nas; przechodziliśmy między przysadzistymi, mniej więcej wzrostu człowieka, gruszowatymi kształtami. Dotykałem ich — L powierzchnię miały twardą i gładką.
— Tutaj! — powiedział naraz Robert, przystając. Znajdowaliśmy się na dnie lejowatego wgłębienia; dokoła wznosiły się owe gruszowate twory, utworzone jakby z nasadzanych na siebie i pozlepianych bulwiastych gruzłów. Nad nami, na trudnej do ocenienia wysokości krążyły gęsto światła, tworząc jak gdyby firmament tej przestrzeni. W ich blasku ukazał się ziejący na wprost nas, otoczony okrągłym zgrubieniem wylot szybu, opadającego skośnie w dół. Tylko kilka metrów ścian mogłem dostrzec, dalej pogrążały się w mroku. Czekałem, aż wzrok zaadaptuje się, i po jakiejś minucie istotnie mogłem sięgnąć oczami głębiej; szyb zamykała płaska, czarna powierzchnia, w której kiedy niekiedy oświecał nikły błysk. Poszukałem w kieszeniach jakiegoś zbędnego przedmiotu, a nie znalazłszy nic, oderwałem guzik od koszuli i rzuciłem go w głąb; ześliznął się po skośnej ścianie i znikł w czarnym zwierciadle przy odgłosie delikatnego pluśnięcia.
— Tam jest woda! — powiedziałem zaskoczony.
— Przedtem nie było jej — odparł nie mniej zdziwiony Robert.
— Mam wrażenie, że jesteśmy tu znacznie wyżej aniżeli tam, w tej ciemnej studni… więc… czyżby poziom wody się podnosił?
— Może nie ma żadnego jednolitego poziomu, tylko w jednych przewodach podnoszą ją, a w innych spuszczają — zauważył Robert. Staliśmy przez długą chwilę nad ciemnym uj ściem.
— Po jakimś czasie zajrzymy tu znowu — powiedziałem — zobaczymy, czy się coś zmieni. A teraz… gdzie jest… mówiłeś, że jeszcze coś odkryłeś?
— To nie żadne odkrycie — odparł Robert. — Chodź tędy. O ile mogłem się zorientować, był to centralny obszar tej wielkiej przestrzeni. W pobliżu jej ścian świetlne sploty przebiegały całkiem nisko, tak że zagradzały czasem idącemu drogę, ale tutaj tworzyły wysokie migocące bez przerwy sklepienie. W tym chwiejnym, ale mocnym oświetleniu otworzyło się przed nami koliste zapadlisko, którego dno leżało o jakiś metr niżej od miejsca, w którym zatrzymaliśmy się. Pośrodku wznosił się rozległy twór, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek widziałem. Nakryty był rodzajem wypuklającej się, lustrzanej tarczy, w której odświecały pomniejsze odbicia górnych świateł; tarczę tę dźwigały szypułowate kolumny, splecione tak ciasno, że ledwo palce można by między nie wcisnąć: wydzielały one żółtawy, mętny blask.
— Byłeś tam na dole? — zwróciłem się do Roberta.
— Nie.
— Zejdźmy.
Po skośnej przechylonej wklęsłości osunęliśmy się na dno wgłębienia. Przedstawiało mi się teraz jako kolista rynna, której część tylko mogłem objąć wzrokiem, gdyż resztę zasłaniał centralny twór; postanowiłem obejść go dokoła. Po kilku krokach Robert zatrzymał się, skarżąc się na zawrót głowy. I ja czułem się jakoś nieswój. Podeszliśmy do owych bursztynowo tlejących kolumn wspierając się i usiedliśmy u ich stóp. Robert przyłożył sobie do czoła metalową rękojeść noża.
— Już mi lepiej… — powiedział otwierając oczy.
— Nie może być, żebyśmy się tu dostali przez przypadek… — dodał, kładąc nóż obok siebie. — Twoje szczury, wchodząc do labiryntu, też… — zamarł z nie domkniętymi ustami.
— Labirynt! Labirynt! — powtórzył bez tchu. Zacząłem śmiać się umyślnie głośno.
— Robercie, jesteś niepoprawny. Gdzież tu masz labirynt? W tej kolistej rynnie? Gdzie tu można pobłądzić? Wybierać drogę? Wciąż opierasz się na analogii — przedtem makak, teraz szczur — nie, mój drogi… Co to jest! — zawołałem nagle.
Robert sięgnął właśnie po odłożony nóż. Patrzyliśmy nań obaj; był to długi, sprężynowy nóż o metalowej rękojeści i oto przedmiot ten, spoczywaj ący w żółtym świetle u stóp kolumny, która gwałtownie poczęła się rozjaśniać, zapałał odbitym w klindze ogniem, a potem poszarzał, wyprzejrzyściał i rozwiał się. Znikł… a Robert, usiłując chwycić go w rękę, zamknął pustą garść. Nie wydając głosu, patrzyliśmy w to miejsce jak zaklęci. Znów doznałem niemiłego uczucia, jakby nadchodzącej choroby morskiej. Bursztynowe pałanie kolumny bladło powoli… na tym samym miejscu pojawił się nikły podłużny cień, nabrał srebrzystej barwy… i oto nóż leżał, jak przedtem, świecąc spokojnie w świetle.