Выбрать главу

Profesor patrzył na mnie błękitnymi oczami, których nie odmieniła starość.

— Nie, tak nie mogło być, Karolu… Gdyby ten statek odleciał… musiałoby to nastąpić na oczach ekspedycji, które opływały jezioro. Całą okolicę patrolowały bezustannie samoloty i helikoptery, a na południowym brzegu pracowały stacje radarowe sonduj ące mgłę. Jeżeli lądowanie przebiegało gwałtownie, pod postacią kataklizmu, przy akompaniamencie ognia, wybuchów, wstrząsów ziemi, to i start nie mógłby przejść nie zauważony! A jednak sejsmografy, aparaty rejestrujące milczały. Nie dostrzeżono nic… Informowałem się dokładnie, Karolu. To pewne.

Opuściłem głowę.

— Rozumiem. Więc pan też sądzi, profesorze, że…

— Nie, mój drogi. Jest jeszcze jedna możliwość. Właściwie jedyna. Innej nie widzę.

Podniosłem oczy. Profesor, nie patrząc na mnie, gładził powierzchnię stolika końcami palców.

— Jak mówił twój przyjaciel, umierając? „Zdejm maskę”, tak? Dobrze powtarzam? I jeszcze: „Karol nosił maskę w laboratorium, ale to przed szczurami…” Zrozumiałe ś, czego chciał?

Milczałem zaskoczony.

— Nie rozumiałeś? Myślałeś, że mówił bez sensu? Majaczył, zapewne, a przecież był w jego słowach sens bardzo istotny. Mówił do owej istoty, prosił j ą, żeby ukazała mu swoj ą prawdziwą twarz, nie chciał umierać, nie rozumiejąc — jak szczur… Zdaje mi się, że wiem, jaka była ta prawdziwa twarz Istoty… przynajmniej w owych godzinach, kiedyście błądzili tam, w tej ciemności. Koncepcję twego przyjaciela skłonny jestem przyjąć. Mam na myśli „Brzuch Lewiatana”. Tak, to mógł być jeden organizm, zamknięty w metalowej skorupie. Nie jest to założenie konieczne dla tego, co chcę powiedzieć, ale wydaje mi się najprostsze. Ta studnia, którą odkryliście… ciemna studnia ze zwierciadłem wody… Ta druga, skośny szyb, w którym wznosiła się woda… aż poczęła zalewać owo wgłębienie, w którym przebywałeś na ostatku… Ten przybór wody daje do myślenia. A potem pewne osobliwości, jakie zaobserwowałeś w tym świetlistym świecie… Mówiłeś o sennym pulsowaniu świateł… o przygasaniu… pamiętasz?

— Tak. Tak. Coś zaczyna mi świtać. Profesor myśli, że… że ten statek był uszkodzony? Że nastąpiła awaria?

— Awaria? Więcej. Istota z innej planety, olbrzymia, zamknięta w swym pocisku, który nie wytrzymał impetu lądowania… Być może, nieprzewidziane skutki zetknięcia sil z atmosferą… albo gwałtowne ochłodzenie w wodach jeziora. Pancerz, rozżarzony poprzednio tarciem, puścił. Co dostało się do wnętrza poprzez pęknięcie?

— Woda…

— Nie, mój drogi. Powietrze! Mogliście przecież oddychać! A a potem — woda… Trzęsawisko ustępowało powoli pod olbrzymią masą, pochłaniało ją… rozumiesz? Gasnące światła… zmiany ich barw… O, myślę, że nie na waszą cześć działy się tam dziwy…

— Jakże… a… a te kukły? — wyrzuciłem.

— Istotnie, zagadkowe. Ale i tam przejawiła się pewna sekwencja: kukła była podobna do was. Potem… spotkaliście siebie samych. Co to oznaczało? Obawiałbym się próby dopasowania tych elementów w całość nadmiernie logiczną… Wywodziły się one, być może, ze znajomości jakichś stworzeń, przypominających ziemskie… ale może działały tylko organizmy lub urządzenia podrzędne, podporządkowane głównemu, który tracił już nad nimi władzę… Może on sam podjął próbę… Może był to tylko początek, jakby pierwsze słowa, pierwsze litery, po których nie rozległy się już dalsze, bo ten, kto chciał przemówić, nie był już do tego zdolny. Ten ogrom tonął powoli w bagnie, światła stawały się coraz bardziej urozmaicone — czerwieniały, szarzały, nieprawdaż? Ta feeryczna sceneria, owe fenomeny tak niepodobne do tego, co nam znane, te niezrozumiałe rysy składały się przecież w oblicze tak bliskie nam, tak znajome! On konał, Karolu. To była agonia.

Głosu nie mogłem wydobyć z zaciśniętego gardła, a profesor z drobnym uśmieszkiem ciągnął:

— Istoty gwiazdowe przedstawiamy sobie jako triumfatorów, lądujących na naszej planecie, jako przewiduj ących wszystko, nieskończenie mądrych zwycięzców pustki kosmicznej, a przecież to są istoty żywe i omylne, jak my, i tak, jak my, posiadające sztukę umierania…

Nastało długie milczenie.

— A jak wydostałem się stamtąd? — spytałem wreszcie. — Nadchodząca śmierć spotęgowała przemiany i procesy, przyśpieszyła gwałtownie bieg czasu i tuż przed zatopieniem twego zamknięcia, ocaliła cię, bo zostałeś wyrzucony w czasie daleko, o godziny naprzód… a kiedy owe godziny, trwające dla ciebie kilka mgnień, minęły, znalazłeś się na falach. Rozumiesz?

— A więc on?…

— Tak. Wessany przez półpłynne błoto, tam, w głębi wód, pod grubą warstwą mułu, pod złożami gnijących szczątków roślinnych, spoczywa w swoim strzaskanym statku ten przybysz z gwiazd.

Fredric Brown — Pierwsza Maszyna Czasu

Dr Grainger powiedział uroczyście.

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu.

Trzej jego przyjaciele spojrzeli na stół. Stał tam sześcian o boku długości około sześciu cali, zaopatrzony w skalę i przełącznik.

— Wystarczy wziąć ją do ręki — mówił dr Grainger nastawić skalę na żądaną datę, nacisnąć guzik… i jesteście tam, gdzie chcecie się znajdować.

Smedley, jeden z trzech przyjaciół doktora, wziął pudełko do ręki i przyjrzał mu się uważnie.

— Czy to naprawdę działa? — spytał.

— Wypróbowałem ją tylko pobieżnie — odpowiedział doktor. — Nastawiłem ją na jeden dzień wstecz i nacisnąłem guzik. Zobaczyłem siebie samego od tyłu, wychodzącego z pokoju. Zrobiło mi się trochę dziwnie.

— A co by się stało, gdybyś podbiegł do drzwi i dał sobie kopniaka w siedzenie?

Dr Grainger roześmiał się.

— Zapewne nie mógłbym tego zrobić, bo to zmieniłoby przeszłość. Jest to stary paradoks podróży w czasie. Co by się stało, gdyby ktoś cofnął się w przeszłość i zabił swojego własnego dziadka, zanim ten poznał jego babkę?

Smedley, trzymaj ąc wciąż pudełko w ręku, nagle odsunął się od trzech przyjaciół i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— To jest właśnie to, co za chwilę zrobię. W czasie kiedy rozmawialiście, nastawiłem skalę na sześćdziesiąt lat wstecz. — Smedley, nie rób tego! — Dr Grainger zrobił ruch w jego stronę.

— Spokojnie, bo nacisnę guzik i nie powiem wam, o co chodzi… Ja też słyszałem o tym paradoksie. Bardzo mnie to interesowało, bo wiedziałem, że zabiłbym swojego dziadka, gdybym go tylko dostał w swoje ręce. Nienawidzę go. Był to ohydny brutal, który zamienił w,piekło życie mojej babki i moich rodziców. Teraz mann szansę, na którą czekałem.

Smedley wyciągnął rękę i nacisnął guzik.

Na chwilę wszystko przesłoniła mgła… Smedley stał na polu. Po chwili namysłu zorientował się w terenie. Jeśli stoi teraz w miejscu, gdzie w przyszłości zostanie zbudowany dom doktora Graingera, to farma jego pradziadka powinna być o milę stąd, na południe. Ruszył w tym kierunku. Po drodze podniósł nawet kawał drewna, nadaj ący się na maczugę.

Zbliżaj ąc się do farmy ujrzał rudowłosego młodego człowieka, który okładał batogiem psa.

— Przestań — ryknął Smedley, przyspieszaj ąc kroku.

— Pilnuj swojego nosa — burknął rudzielec, nie przestaj ąc znęcać się nad psem. Smedley podniósł drąg.

W sześćdziesiąt lat później doktor Grainger powiedział uroczyście:

— Panowie, oto pierwsza maszyna czasu. Dwaj jego przyjaciele spojrzeli na stół.