przekład: Lech Jęczmyk
John Wyndham
Pojedynek
Klinika Psychiatryczna
Forcetta Delano, Connecticut, 28 luty
Firma Prawnicza
Thompson Handett i Thompson
Filadelfia, Pensylwania
Gable Street 512
Szanowni Panowie
Na życzenie Panów poddaliśmy naszego pacjenta Stefana Dallboya wnikliwemu badaniu i podjęliśmy kroki, które pozwoliły ustalić z całą pewnością jego tożsamość. W załączeniu przesyłamy odpowiednie orzeczenie, w świetle którego jego roszczenia do własności Terencea Moltona należy uznać za całkowicie bezpodstawne.
Jednocześnie wyrażamy zdziwienie, stan pacjenta bowiem zmienił się radykalnie od czasu ostatniego badania, którego wynik brzmiał jednoznacznie: choroba umysłowa. Obecnie poza tą jedyną obsesją, że jest Terenceem Moltonem, przy czym obstaje z niezwykłą wprost konsekwencją, winniśmy go uznać za normalnego. Z powodu jednak owej obsesji i dość znamiennych enuncjacji pacjenta, za wszelką cenę usiłującego uzasadnić swoje przekonanie, uważamy za stosowne zatrzymać go jeszcze na jakiś czas celem poddania go obserwacji, co jednocześnie umożliwi nam odpowiednie oddziaływanie na wyobraźnię chorego oraz wyjaśnienie pewnych spraw, które wydaj ą nam się dziwne.
By ułatwić Panom właściwą ocenę sytuacji, przesyłamy również pisemne oświadczenie pacjenta, z którym prosimy zapoznać się dokładnie, zanim Panowie przeczytają nasze ostateczne wnioski.
Oświadczenie Terencea Moltona.
Wiem, że trudno w to uwierzyć. Sam w to nie wierzyłem na początku. Myślałem wtedy, że jest to po prostu kolejne stadium mojej postępującej choroby. Dostatecznie dawno i w dostatecznie dużych ilościach zażywałem morfinę, żeby doprowadzić do ruiny mój system nerwowy, ale mimo to dziwne — jak bardzo wszystko to wydawało mi się realne. I dlatego byłem przekonany, że to skutki morfiny. Myślę, że zarówno De Quinceyowi, kiedy był pod działaniem narkotyków, jak i Coleridgeowi też wszystko wydawało się bardzo realne.
Miałem raz widzenie.
Ujrzałem dziewczynę z lutnią…
Widzenie — to zresztą nie to słowo — określa jedynie jakość, nie ilość. I jaką takie widzenie miało siłę? Czy mógł wyciągnąć rękę i dotknąć tej dziewczyny? Słyszał, jak śpiewa — ale czy przemówiła do niego? I czy stał się innym człowiekiem, wolnym od bólu? Myślę, że nawet „ptasie mleko” czy „raj” to pojęcia względne. Są ludzie, którzy marzą na przykład o Hollywood — dla mnie rajem było pozbycie się bólu i kalectwa.
Minęły przeszło cztery lata od chwili, kiedy dostałem odłamkiem — cztery lata i dziewięć operacji, a w perspektywie pewnie dalsze, bo mimo że mnie pokroili, nie załatwili sprawy. I co mi z tego wszystkiego przyszło? Z punktu widzenia medycyny stanowiłem niewątpliwie interesujący przypadek, co nie zmienia faktu, że byłem po prostu siedzącym w inwalidzkim wózku kadłubem, z połową jednej nogi przykrytą kocem. „Niech pan bierze morfinę!” — mówili. Śmiałem im się w nos. Gdyby nie dawali mi wtedy morfiny, odebrałbym sobie życie. Wiedzieli o tym dobrze.
Nie mam za złe Sally, że ze mną zerwała. Niektórzy uważali, że miałem do niej żal, ale nie, wtedy jeszcze nie. Ostatecznie zaręczyła się z młodym, zdrowym człowiekiem, a to, co wróciło ze szpitala, w niczym nie,przypominało jej narzeczonego. Biedna Sally mało się nie załamała. Może by nawet, ze źle pojętej lojalności, próbowała zostać, gdybym wywierał na nią jakiś nacisk. Ale dzięki Bogu nic takiego nie robiłem, — przynajmniej tego nie mam na sumieniu. Podobno jej mąż to bardzo przyzwoity człowiek, a dziecko udane. Tak powinno być.
I wtedy właśnie, kiedy straciłem wszelką nadzieję, kiedy uważałem, że czeka mnie już tylko powolny rozkład, przyszło widzenie.
Miałem ciężki dzień. Straszne bale w prawej nodze i w lewej stopie. Ale ponieważ większa część nogi została amputowana cztery lata temu i rzucona rekinom na pożarcie, a lewa stopa wkrótce musiała podzielić jej losy, niewiele można było na to poradzić. Starałem się ograniczać przyjmowanie morfiny. Wydawało mi się, że powstrzymuj ąc się od niej, kiedy jest mi bardzo potrzebna, coś zyskuję. W rezultacie nie zyskiwałem nic prócz rozdra żnienia, które oczywiście udzielało się otoczeniu. Ale cóż — człowiek został wychowany w takich przekonaniach i trudno się ich wyzbyć. Jako granicę wyznaczyłem sobie godzinę dziesiątą i dotrzymałem tego terminu. Przez ostatni kwadrans patrzyłem, jak duża wskazówka pełznie, potem, jak duża wskazówka wlecze się — wreszcie sięgnąłem po fiolkę.
Może zażyłem tym razem troszkę więcej niż zwykle, w każdym razie już po chwili uświadomiłem sobie, jakim byłem idiotą zwlekając tak długo. I co mi z tego przyszło? Zachowałem się jak dziecko, dzieci też sobie wymyślają podobne zabawy. Cóż, dla innych nie miało to żadnego znaczenia, dla innych mogłem przez cały czas być na morfinie. I rzeczywiście był to stan cudowny. Boski. Leżałem na wznak i odpoczywałem jak nigdy dotychczas. Ból mnie opuścił, a wraz z nim wszelkie czucie. Miałem wrażenie, że delikatnie, gładko unoszę się w powietrzu i płynę. Jakbym się pozbył powłoki cielesnej i wszelkich więzów, jakby wzbierała we mnie jakaś dziwna lekkość. Musiałem być bardzo tego dnia zmęczony, bo zapadłem w sen, zanim na dobre zdołałem się nacieszyć tym stanem…
Kiedy otworzyłem oczy, przede mną stała dziewczyna jak z tamtego widzenia. Nie miała lutni ani nie wyglądała na Abisynkę, ale śpiewała bardzo cichutko. Była to dziwna pieśń i jeśli o mnie chodzi, mogła opiewać na przykład Górę Abora, nie rozumiałem z niej ani słowa.
Znajdowaliśmy się w jakimś pokoju — tak, niewątpliwie był to pokój — chociaż czułem się, jakbym przebywał wewnątrz wielkiej bańki. Dokoła otaczała nas chłodna zieleń, z perłową poświatą, a krzywizna ścian nie pozwalała ustalić, w którym miejscu zaczyna się sufit. Przez dwa łukowato sklepione otwory widziałem skrawek nieba i korony drzew. W pobliżu jednego z tych otworów stała dziewczyna i majstrowała przy czymś, czego nie mogłem dojrzeć. Odwróciła się w moją stronę i zobaczyła, że mam otwarte oczy. To, co do mnie powiedziała, zabrzmiało jak pytanie, ale nie zrozumiałem nic. Popatrzyłem więc tylko na nią. A było na co. Wysoka, ładnie zbudowana, z kasztanowatymi włosami, związanymi z tyłu wstążeczką, miała suknię z przezroczystego materiału, układającego się w bardzo obfite i wymyślne fałdy. Przywodziła mi na myśl malarstwo prerafaelitów. Tkanina ta musiała mieć lekkość pajęczyny, ponieważ przy każdym ruchu unosiła się delikatnie i jak gdyby zastygała w powietrzu. Coś w rodzaju tak popularnego w późnogreckiej sztuce efektu „zastygania wiatru”.
Ponieważ nie odpowiadałem, zmarszczyła nieznacznie brwi i powtórzyła pytanie — a przynajmniej tak mi się wydawało. Ale nie zwracałem uwagi na jej słowa. Jeśli mam być szczery, pomyślałem: „Aha, więc to jest ta” i zdecydowałem, że znalazłem się w przedsionku do nieba albo w każdym razie w jakimś przedsionku. Nie bałem się, nie byłem nawet specjalnie zdziwiony. Pamiętam tylko, że przemknęła mi jeszcze przez głowę myśclass="underline" „Boże, co za szczęście, że już się ta udręka skończyła”. Zastanowiło mnie jednak, że ten wstęp do wieczności tak wiele ma wspólnego z pewnymi kierunkami malarstwa wiktoriańskiego.
Nie odpowiadałem w dalszym ciągu, a jej ciemne oczy otwierały się coraz szerzej. Kiedy do mnie podchodziła, malowało się w nich coś w rodzaju niedowierzania czy może nawet lęku. Powiedziała wolno:
— Pan… pan… nie jest Hymorell?
Mówiła po angielsku z dziwnym akcentem, a poza tym nie miałem pojęcia, co znaczy „hymorell”. Mogłem nim być, ale równie dobrze mogłem nie być. Dziewczyna ciągnęła dalej