Выбрать главу

— Nie… Hymorell? Ktoś… inny?

Zabrzmiało bo tak, jakby „Hymorell” było imieniem. — Jestem Terry — powiedziałem. — Terry Molton. Koło mnie leżała zielona bryła. Odniosłem wrażenie, że to jakaś twarda substancja. Dziewczyna usiadła na bryle i spojrzała na mnie. Jej twarz wyrażała niedowierzanie, a zarazem zdziwienie.

Ja tymczasem zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, co się ze mną dzieje. Leżałem na długiej sofie, przykryty czymś w rodzaju narzuty. Na wszelki wypadek poruszyłem tym, co powinno być moją prawą nogą — narzuta zmarszczyła się aż do stopy. Nie czułem przy tym żadnego bólu. Usiadłem nagle, podniecony, i zacząłem obmacywać obie nogi. potem zrobiłem coś, na co nie pozwoliłem sobie nigdy przez te wszystkie lata: rozpłakałem się…

Nie pamiętam, o czym wtedy mówiliśmy. Prawdopodobnie byłem zbyt przejęty, aby zdawać sobie z tego sprawę. Wiem jedynie, że nauczyłem się jej imienia, które wydawało mi się dość brzydkie: Clytassamine. Przypominam sobie też, że mówiła jakby niepewną, dziwną angielszczyzną, zdumiałem się, że u bram raju mogą być jeszcze jakieś problemy językowe — ale przede wszystkim zaj ęty byłem sobą. Odrzuciłem przykrycie i stwierdziłem, że jestem nagi. Najwyraźniej jednak nie speszyło to ani mnie, ani dziewczyny. Wpatruj ąc się w moje nogi doszedłem do wniosku, że one wcale nie są moje. Podobnie zresztą jak dłoń, którą ich dotykałem. Ale mogłem ruszać wszystkimi palcami. Przerzuciłem nogi przez krawędź sofy i — stanąłem! Po raz pierwszy od czterech lat s t a ł e m…

Nie mam zamiaru wdawać się w szczegóły. Mam nieprzyjemne uczucie, że cokolwiek powiem, będzie to miało tę samą wartość informacyjną co pierwsze wrażenia Trabrianda Islandera z Nowego Jorku. Większość rzeczy bowiem po prostu, tak jak i on, musiałem przyjąć na wiarę.

Clytassamine uruchomiła maszynę do wyrobu ubrań i z otworu w ścianie zaczęły się wysypywać niesamowite ilości odzieży — wszystko zwiewne, przezroczyste, bardzo kobiece i bez jednego szwu. Ponieważ dziewczyna traktowała to zupełnie naturalnie, nie protestowałem, kiedy pomagała mi się ubrać. Gdy byłem gotów, wyprowadziła mnie z pokoju. Znaleźliśmy się w obszernym pomieszczeniu zbudowanym z tego samego zielonego materiału. Myślę, że gdyby Manhattan wpadł do Zatoki Hudsona — tak by mniej więcej wyglądał Dworzec Grand Central.

Było tam sporo osób, ale nikt nie zdradzał pośpiechu. Wszyscy ubrani w te same zwiewne, sute, fałdziste szaty różniące się między sobą jedynie kolorem i deseniem. Na mnie, nie otrzaskanego z tym widokiem, sprawiało to wszystko wrażenie jakiegoś wspaniałego, trochę może dekadenckiego baletu. Stąpaliśmy bezgłośnie w naszych sandałach. Poza przytłumionym gwarem głosów, który w tym ogromnym pomieszczeniu rozchodził się jakoś bez echa, panowała zupełna cisza. Obcemu przybyszowi jak ja to zamieranie wszelkich odgłosów wydawało się czymś niesamowitym.

Clytassamine zaprowadziła mnie do podwójnego rzędu krzeseł ustawionych pod ścianą i wskazała mi ostatnie. Zacząłem posłusznie miejsce, a ona usiadła koło mnie. Krzesło uniosło się jakieś cztery cale nad podłogę i zaczęło łagodnie płynąć w powietrzu. Mniej więcej w połowie pomieszczenia obróciliśmy się i pomknęliśmy bezgłośnie w kierunku wielkiego łukowatego otworu w przeciwległym końcu hali. Na zewnątrz unieśliśmy się jeszcze wyżej, mniej więcej do wysokości jarda nad ziemią. Z lekkiej platformy, do której przymocowane było krzesło, uniosła się szyba panoramiczna osłaniaj ąc nas przed wiatrem. Podczas gdy zastanawiałem się nad zasadą działania tego urządzenia, osiągnęliśmy szybkość,koło dwudziestu pięciu mil na godzinę, żeglując gładko poprzez przypominaj ący park krajobraz, od czasu do czasu wymijaj ąc tylko drzewa i krzewy. Myślę, że Clytassamine w jakiś sposób kierowała tym pojazdem, ale nie miałem pojęcia, w jaki. Muszę przyznać, że pod każdym względem, może z wyjątkiem szybkości jedynie, był to środek komunikacji powietrznej znacznie doskonalszy od wszystkich znanych mi dotychczas i mogę go porównać tylko z latającym dywanem.

Była to dziwna podróż. Trwała chyba ponad godzinę, a mimo to ani nie przecięliśmy, ani nawet nie widzieliśmy żadnej drogi, jeśli nie liczyć dwóch ścieżek, które zresztą też robiły wrażenie mało uczęszczanych. Przemierzaliśmy przestrzenie bez żadnych uprawnych pól czy ogrodów, które przypominały nie kończący się osiemnastowieczny park. Wrażenie to pogłębiły jeszcze pasące się tu i ówdzie stada podobnych do jeleni zwierząt, które nie zwracały na nas najmniejszej uwagi. Jedynymi śladami ludzkiej obecności tutaj było kilka budynków, widocznych,ponad drzewami, z których żaden jednak nie wypadał na naszej trasie. To przenoszenie się w przestrzeni było niesamowitym doznaniem. Z początku nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem, kiedy widziałem przed nami las, miałem ochotę złapać za nie istniejącą tyczkę, żeby go wyminąć, ale najwidoczniej urządzenie działało na innej zasadzie, bo w końcu zawsze udało nam się uniknąć przeszkody.

Po upływie mniej więcej pół godziny zamajaczył na wzgórzu przed nami jakiś budynek. Nie jestem architektem i nie potrafiłbym go opisać, ale nie był podobny do niczego, co widziałem czy choćby sobie wyobrażałem dotychczas. Każdy ze znanych mi budynków przypominał kształtem jakąś bryłę geometryczną — ten wyglądał tak, jakby wyrósł z ziemi. Ściany miał perłowe, zupełnie bez otworów okiennych. Dokoła domu,a nawet na nim, rosły krzewy. O tym, że jest to budynek, świadczył jedynie fakt, że nie mogło to być nic naturalnego. W miarę, jak się do niego zbliżaliśmy, przyglądałem mu się coraz dokładniej i coraz większe ogarniało mnie zdumienie. Stwierdziłem mianowicie, że to, co brałem za krzewy, było zupełnie wysokimi drzewami, nie wyłączając tych, które rosły na dachu. Budowla była niewiarygodnie ogromna. I nagle — uśmiechnąłem się. Wśród tego osłupienia uświadomiłem sobie bowiem, że mój narkotyczny sen przybiera dokładnie formę wiersza:

Rzadkiej urody był to cud, W przybytku słońca — jaskiń lód.

Ale kiedy znaleźliśmy się na miejscu, okazało się, że jest inaczej. Budynek wyrastał przed nami jak sztuczna góra. Wpłynęliśmy przez wejście sześćdziesiąt jardów szerokie i kilkaset stóp wysokie do głównego pomieszczenia niesłychanych wprost rozmiarów. Nie przypominało ano w niczym „przybytku słońca” — już raczej dzięki przezroczystości perłowych ścian „jaskiń lód”. Unosząc się swobodnie, jak piórko na wietrze, przemierzyliśmy komnatę. Grupka mężczyzn i kobiet przechadzała się powoli, górą zaś sunęło kilka krzeseł, takich jak nasze. Przez różne korytarze i mniejsze pomieszczenia dostaliśmy się do pokoju, gdzie oczekiwało nas parę zebranych tam osób. Tu nasze krzesło zatrzymało się, po czym opuściło się na jakieś parę stóp nad podłogę, a kiedy wysiedliśmy, za sprawą niewidzialnej siły uniosło się z powrotem i pożeglowało pod ścianę. Clytassamine powiedziała coś do zebranych wskazuj ąc mnie. Skinęli poważnie głowami w moją stronę. Uznałem, że będzie grzecznie, jeśli odpowiem skinieniem. Na koniec, z pomocą mojej towarzyszki jako tłumaczki, rozpoczęło się coś w rodzaju nauki katechizmu.

Wydaje mi się, że właśnie w czasie tego odpytywania zorientowałem się, że z moim snem dzieje się coś dziwnego. Chcieli wiedzieć, jak się nazywam, skąd przybywam, czym się zajmowałem i jeszcze wiele innych rzeczy, a po każdej mojej odpowiedzi robili krótką przerwę, żeby się naradzić. Ale wszystko było niesłychanie logiczne i konsekwentne i tu był właśnie pies pogrzebany. Sny — a w każdym razie moje sny — są dużo bardziej filmowe. Nie mają charakteru zwartych sekwencji, tylko pomieszanych ze sobą chaotycznie scen; jakby reżyser był z lekka stuknięty i wołał „Koniec!” i „Zatrzymać!” bez najmniejszego sensu. A to było coś zupełnie innego. Miałem ostrą świadomość tego, co się dzieje, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym…