Выбрать главу

— Uprzedzałam cię, że to wszystko wyda ci się niezrozumiałe — powiedziała. — Wy po prostu inaczej myślicie. Starymi kategoriami, jeśli można się tak wyrazić — pochodzisz z jednego końca rodzaju ludzkiego, a znalazłeś się na drugim.

— Nic podobnego — zaprotestowałem. — Do moich czasów ludzkość liczyła już ze dwadzieścia milionów lat!

— Ach tak! — machnęła ręką lekceważąco na te dwadzieścia milionów lat.

— Przynajmniej — podjąłem zrezygnowany — mogłabyś mi powiedzieć, jakim cudem się tu znalazłem.

— Postaram się wyjaśnić. To jest eksperyment Hymorella. Robił próby już od dawna — (zauważyłem, że w potocznym sensie tego słowa mieli jednak coś na określenie „czasu”) ale to była pierwsza wreszcie udana. Kilka razy był już bliski sukcesu, ale transferencja okazywała się nietrwała. Jak dotychczas najlepiej wychodziły mu eksperymenty na materiale mniej więcej, sprzed trzech generacji. On…

— Słucham?

Spojrzała na mnie pytająco. — Wydawało mi się, że mówiłaś a jego eksperymentach sprzed trzech generacji.

— Wcale ci się nie wydawało.

Wstałem z bryły, na której siedziałem, i wyjrzałem przez łukowato sklepione okno. Była normalna, piękna słoneczna pogoda.

— Może rzeczywiście miałaś racj ę. Chyba powinienem odpocząć — powiedziałem.

— Słusznie — zgodziła się ze mną. — Po co masz sobie łamać głowę zastanawiając się, jak i dlaczego. Ostatecznie nie będziesz tu przecież długo.

— Jak to? Chcesz powiedzieć, że wrócę do swojego poprzedniego życia, że będę taki jak dawniej?

Kiwnęła głową.

Pod dziwną szatą czułem wyraźnie swoje ciało — silne, prężne, całe… I nigdzie żadnego bólu…

— Nie — odparłem. — Nie wiem ani gdzie jestem, ani kim jestem obecnie, ale jedno wiem z całą pewnością: że nie mam zamiaru wracać do piekła, z którego wyszedłem.

Dziewczyna spojrzała tylko na mnie smutno i pokiwała głową.

Nazajutrz, po posiłku składającym się z cukierków, które nie były cukierkami, i mlecznego płynu o nieuchwytnym aromacie, Clytassamine zaprowadziła mnie do wielkiej hali, gdzie stały krzesła. Zawahałem się.

— Czy nie moglibyśmy pójść piechotą? — zapytałem. Tak dawno już nie chodziłem.

— Naturalnie — odparła i zawróciliśmy ku drzwiom. Kilka osób zagadywało coś do niej, a jedna czy dwie nawet do mnie. W ich oczach malowała się ciekawość, ale ich zachowanie było bardzo łagodne, jak gdyby starali się nie peszyć obcego przybysza. Najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że nie jestem Hymorellem, ale jednocześnie nie stanowiłem dla nich sensacji. Przeszliśmy przez bujną, szorstką trawę i ścieżką przez zagajnik. Było pięknie, cicho i Spokojnie jak w raju. Dla mnie ziemia, którą po raz pierwszy od tak dawna czułem pod stopami, była czymś bezcennym, a wszystko dokoła miało świeżość wiosny. Krew krążyła mi w żyłach z szybkością, jakiej nie pamiętam.

— Gdziekolwiek jestem, jest cudownie — powiedziałem. — Masz rację. Rzeczywiście jest cudownie — zgodziła się ze mną Clytassamine.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu, ale ciekawość nie dawała mi spokoju.

— Co chciałaś powiedzieć przez „drugi koniec rodzaju ludzkiego”? — zapytałem.

— Właśnie to. Uważamy, że zbliżamy się do końca, że po nas już nic nie będzie. Praktycznie jesteśmy tego nawet pewni, chociaż oczywiście zawsze może istnieć jakaś szansa. Spojrzałem na nią.

— Nie widziałem nikogo zdrowszego czy piękniejszego. Uśmiechnęła się.

— To jest rzeczywiście ładne ciało — przyznała. — Chyba jak dotychczas, moje najlepsze.

W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na to zaskakuj ące dopowiedzenie.

— Dobrze, ale dlaczego tak się dzieje? Czyżby bezpłodność? — spytałem.

— Nie. Dzieci jest wprawdzie mało, ale to raczej skutek niż przyczyna. Rzecz w tym, że pewien element naszej osobowości nie podlega reprodukcji — coś, co odróżnia nas od zwierząt, a co nazywamy m a l u k o s.

O ile zdołałem się zorientować, było to coś pośredniego między duchem a umysłem, ale ściśle nie odpowiadało żadnemu z tych pojęć.

— Czy wobec tego dzieci?…

— Tak, prawie wszystkie są tego pozbawione. Są po prostu niedorozwinięte — wyjaśniła. — I jeśli tak dalej pójdzie, to kiedyś wszystkie bez wyj ątku będą takie, a to już praktycznie oznacza koniec.

Zastanowiłem się nad tym, co mi powiedziała. Znów mi się wydało, że śnię.

— Od jak dawna trwa ta sytuacja? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia. S a l a n y jest pojęciem niepoliczalnym, trudno je ująć w kategoriach liczbowych, chociaż istnieje metoda perymetryczna.

— No dobrze, ale przecież są jakieś kroniki.

— Owszem i właśnie dzięki nim ja i Hymorell nauczyliśmy się waszego j ęzyka. Ale one są bardzo niekompletne. Co najmniej pięć razy ludzkość była bliska samounicestwienia. W każdym s a l a n y są luki sięgaj ące tysięcy lat.

— A ile czasu może jeszcze upłynąć, zanim nastąpi całkowita zagłada?

— Tego też nie wiemy. Naszym obowiązkiem jest przedłużać rodzaj ludzki, bo zawsze istnieje jakaś szansa. Może kiedyś znów element inteligencji stanie się silniejszy…

— Co rozumiesz przez „przedłużanie”? Przedłużanie waszego życia?

— Tak, transferujemy. Kiedy ciało przestaje być sprawne albo kiedy przekroczy pięćdziesiąty rok życia i zaczyna już nas zawodzić, wybieramy sobie kogoś z tych niedorozwiniętych umysłowo i wcielamy się w niego. To na przykład powiedziała podnosząc do góry i uważnie studiując jedną ze swoich wspaniałych rąk — jest moje czternaste ciało. Zresztą bardzo ładne.

Zgodziłem się z nią całkowicie.

— Dobrze, ale czy wy tak możecie transferować bez końca? — spytałem.

— Dopóki starczy ciał.

— Ale… ale to właściwie oznacza nieśmiertelność?

— Nie — odparła z pogardą. — Nic podobnego. Po prostu przedłużanie. Kiedyś, prędzej czy później, musi nastąpić krach. To jest matematycznie uwarunkowane. Mogło się to stać sto lat temu, ale równie dobrze może stać się jutro. — Albo za tysiąc lat — podsunąłem.

— Oczywiście, ale zawsze kiedyś nastąpi.

— Rozumiem… — powiedziałem. Dla mnie praktycznie, równało się to nieśmiertelności.

Ani przez chwilę nie wątpiłem, że dziewczyna mówi prawdę. Nie było już dla runie rzeczy niemożliwych. A jednak wszystko się we mnie przeciwko temu burzyło. Po prostu instynktownie tego nie aprobowałem; było to oczywiście takie samo uprzedzenie, jakie żywiłem do zwiewnych, miękkich szat i wygodnego, zniewieściałego trybu życia: ostatecznie w każdym z nas jest coś z purytańskiego cenzora. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zjawisk to, o którym mówiła Clytassamine, ma coś z kanibalizmu, oczywiście w pewnym symbolicznym sensie. Musiała to wyczuć., gdyż powiedziała tonem nie tyle usprawiedliwienia, co wyjaśnienia:

— Tamta dziewczyna nie miała z tego ciała najmniejszego pożytku. Nie wiem nawet, czy w ogóle zdawała sobie sprawę, że je ma. Ono się po prostu marnowało. A ja o nie dbam. Będę miała dzieci. Może przynajmniej niektóre okażą się normalnymi ludzkimi istotami, zdolnymi do transferowania, kiedy dorosną. Potrzeba przedłużania gatunku istnieje nadal. Coś się w końcu może zdarzyć, może ktoś dokona wynalazku, który jeszcze teraz by nas uratował.

— No dobrze, a co się ostało z dziewczyną, do której to ciało należało przedtem?

— To była istota, u której działało zaledwie parę pod stawowych instynktów. Po prostu zamieniła się ze mną.