— Na ciało pięćdziesięcioletnie? Tracąc trzydzieści lat życia?
— Czy można bo nazwać stratą, skoro i tak nie potrafiłaby z niego korzystać?
Nie odpowiedziałem, ponieważ doznałem nagłego olśnienia.
— To nad tym pracował Hymorell?! Chciał nadać zjawisku transferencji szerszy zasięg. Dlatego ja się tu znalazłem Clytassamine patrzyła na mnie poważnie.
— Tak — odparła. — W końcu mu się powiodło. Tym razem to jest prawdziwa transferencja.
Zamyśliłem się. Jakoś dziwnie nie czułem się zaskoczony Po prostu podświadomie już od dłuższego czasu musiałem zdawać sobie z tego sprawę. Ale jeszcze wiele rzeczy było dla mnie niejasnych. Zacząłem j ą wypytywać o różne szczegóły.
— Hymorell chciał sięgnąć jak najdalej — wyjaśniła. Ale nie dalej niż w czasy, w których znalazłby materiał do skonstruowania przyrządu, umożliwiającego mu powrót. Gdyby się wypuścił za daleko, to przecież pewne niezbędne dla niego metale byłyby jeszcze nie znane, a tym samym skonstruowany przez niego instrument byłby nieprecyzyjny, nie mówiąc już o tym, że nie miałby do dyspozycji energii elektrycznej. W tych warunkach zbudowanie takiego aparatu mogłoby trwać lata, o ile w ogóle byłaby możliwe. Jako granicę przyj ął rozszczepienie j ądra. Zdecydował, że zapuszczanie się w czasy dawniejsze mogłoby być niebezpieczne. Należało więc przede wszystkim znaleźć jakiś kontakt. Jakiś obiekt, u którego szwankowałaby integracja. Najlepiej kogoś z defektem fizycznym, to bardzo osłabia więź między duchem a powłoką cielesną. My tutaj dokonując transferencji możemy przygotować sobie obiekt; dla nas sprawa jest prosta. Ale on musiał znaleźć kogoś już w odpowiednim stanie. Niestety wszyscy dotychczasowi kandydaci byli właściwie o krok od śmierci — wreszcie znalazł ciebie i wtedy zaczął badać stopień twojej integracji. Był zaskoczony jej zmiennością.
— Może to sprawa morfiny — podsunąłem.
— Bardzo możliwe. W każdym razie Hymorell wykrył w tej zmienności pewną regularność i… spróbował. Oto wynik.
— Rozumiem — powiedziałem i zadumałem się. — Czy wiedział, ile mniej więcej czasu może mu zająć budowa instrumentu umożliwiającego powrót?
— Nie miał pojęcia. Zależy, jakimi materiałami dysponuje.
— Czyli że to musi potrwać. Z tego punktu widzenia wybór kaleki bez nóg nie był może najszczęśliwszy.
— Ale on sobie poradzi — zapewniła mnie dziewczyna. — Dołożę wszelkich starań, żeby mu w tym przeszkodzić — odparłem.
Potrząsnęła głową.
— Po transferencji zespolenie ducha z ciałem nigdy nie jest idealne. Jeśli nie będzie innego sposobu, to zwiększy napięcie i załatwi to, jak będziesz spał.
— Zobaczymy.
Obejrzałem sobie później instrument, za pomocą którego Hymorell dokonał transferencji. Nie był on duży. Z wyglądu przypominał soczewkę cieczową umieszczoną na pudle wielkości mniej więcej maszyny do pisania portable, z którego sterczały dwie lśniące metalowe rączki. Ale w środku pudła była taka plątanina najróżniejszych przewodów, rurek i blaszek, że popatrzyłem na to wszystko z zadowoleniem. Nie wyobrażałem sobie, żeby ktokolwiek był w stanie zmontować coś podobnego w ciągu paru dni czy nawet tygodni.
Czas płynął, a życie wraz z nim. Niezwykły wprost spokój, który je cechował, początkowo działał na mnie kojąco. Potem jednak bywały chwile, kiedy miałem ochotę złamać coś, zniszczyć — ot tak, po prostu dla odmiany. Clytassamine zabierała mnie na różne imprezy odbywające się w wielkim zielonym budynku. Chodziliśmy czasem na koncerty, z których jednak nie rozumiałem nic. Siedziałem znudzony albo zajęty własnymi myślami, gdy dokoła mnie publiczność zachłystywała się ekstatycznie pięknem dziwnych gam i niezwykłych tonacji, dla mnie zupełnie niedostępnych. W innej znów sali, na fosforyzującym, dużym ekranie, odbywały się pokazy gry kolorów. W niezrozumiały sposób kolory te rzucali na ekran sami widzowie. Zachwycali się tym wszyscy poza mną — czułem to wyraźnie — od czasu do czasu nie wiadomo dlaczego wzdychając lub zbiorowo wybuchając śmiechem. Niektóre z efektów kolorystycznych podobały mi się bardzo, czemu dałem wyraz, ale ze sposobu, w jaki to przyj ęli, zorientowałem się, że popełniłem gafę. Jedynie na filmach trójwymiarowych byłem w stanie, chwilami przynajmniej, chwytać fabułę, ale i tak okazywało się zwykle, że tylko pozornie. Clytassamine denerwowały moje komentarze.
Jak możesz cokolwiek rozumieć, skoro problemy życia wysoce cywilizowanego oceniasz według kryteriów zupełnie prymitywnych? — powiedziała lakonicznie.
Kiedyś poszliśmy do muzeum. Nie przypominało ono w niczym moich wyobrażeń na ten temat. Były tam głównie kolekcje urządzeń emitujących dźwięki albo obrazy, albo jedno i drugie — w zależności od typu. Widziałem tam rzeczy straszne. Cofaliśmy się coraz dalej i dalej, chciałem bowiem coś zobaczyć lub usłyszeć z mojej spółki. Ale Clytassamine wyjaśniła:
— Z tak odległych czasów mamy tylko dźwięk, żadnych obrazów.
— Zgoda — powiedziałem.
— Posłuchamy muzyki — zaczęła manipulować przy tablicy rozdzielczej jednej z maszyn. Cicho i ponuro w tej wielkiej hali zabrzmiały znajome dźwięki. Słuchając ich miałem uczucie pustki i odosobnienia. Napłynęły wspomnienia, jak gdybym nagle znalazł się znów w starym świecie — i to o dziwo wcale nie w tym, który opuściłem, ale w świecie dzieciństwa. Rozczuliłem się nad sobą, ogarnęła mnie tęsknota za straconym dzieciństwem, ze wszystkimi jego nadziejami i radościami, i z oczu popłynęły mi łzy. Nie poszedłem już więcej do muzeum. Zaraz… ale ta muzyka, która wyczarowała czasy zmierzchłej przeszło ści?… Nie, to nie była żadna symfonia Beethovena ani koncert Mozarta. Tak, to było „Tango Milonga”…
— Czy ty nigdy nie pracujesz? Nikt tutaj nie pracuje? zapytałem Clytassamine.
— No… owszem, jeżeli ma ochotę — odparła.
— Dobrze, ale co wobec tego dzieje się z rzeczami nieprzyjemnymi, takimi, które muszą być zrobione.
— Z jakimi nieprzyjemnymi rzeczami? — zdumiała się Clytassamine.
— No, jak na przykład uprawa ziemi, produkcja energii elektrycznej, pozbywanie się odpadów i tym podobne sprawy.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
— Oczywiście robią to wszystko maszyny. Nie sądzisz chyba, że zajmują się tym ludzie? Od czego mamy rozum? — Ale kto te maszyny obsługuje? Konserwuje?
— Same się obsługuj ą. Mechanizm, który nie jest samowystarczalny, nie jest maszyną, jest po prostu rodzajem prymitywnego narzędzia. Nie uważasz?
— Ach… tak… — W gruncie rzeczy miała rację, jakkolwiek dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy.
— Czy chcesz powiedzieć, że przez czternaście pokoleń, czyli mniej więcej przez jakieś czterysta lat, nie robiłaś nic prócz transferowania?
— Nie, miałam dużo dzieci, z których troje było zupełnie normalnych. Od czasu do czasu prowadziłam nawet badania z zakresu eugeniki — co zresztą robi każdy, kiedy mu się wydaje, że odkrył coś nowego, tylko że te „odkrycia” do niczego nie prowadzą.
— Zastanawia mnie, jak wy to znosicie? Te ciągłe transferencje…
— Czasami ludzie po prostu tego nie wytrzymują i poddają się, ale to zbrodnia, bo przecież zawsze istnieje jakaś szansa. I to wcale nie jest takie monotonne, jak ci się może wydaje. Każda transferencja to coś nowego. Wydaje ci się, że żyjesz na innym świecie. Siły żywotne wzbierają w tobie jak soki na wiosnę… A gruczoły., którym przypisujesz taką rolę, rzeczywiście nie są bez znaczenia — nigdy po transferencji nie jesteś już właściwie tą samą osobą z tymi samymi upodobaniami. Przecież każdemu człowiekowi, w ciągu jednego życia, zmieniają się gusty, a cóż dopiero w różnych wcieleniach. Przy tym wszystkim pozostajesz jednak sobą — zachowujesz na przykład pamięć — tyle że znów jesteś młody, pełen planów na przyszłość i ufny, że tym razem będziesz mądrzejszy… A potem… znów przychodzi miłość, tak samo cudowna i głupia jak dawniej. W gruncie rzeczy jest to wspaniałe, jakbyś się na nowo narodził. Wystarczy pomyśleć, że miałeś lat pięćdziesiąt, a teraz masz dwadzieścia.