— Rozumiem to doskonale — odparłem. — Byłem w znacznie gorszej sytuacji, niż gdybym miał pięćdziesiąt lat. Ale miłość! Od czterech lat nawet o tym nie myślałem… — Ale teraz pomyślisz, prawda?…
Ileż było rzeczy, których chciałem się jeszcze dowiedzieć! — A co się stało z moim światem? — spytałem. — Wydaje mi się, że był bliski jakiejś wielkiej katastrofy. Pewnie uległ zagładzie w kolejnej wojnie światowej?
— Ależ Skąd, po prostu obumarł, jak wszystkie wczesne cywilizacje. Całkiem zwyczajnie.
Pomyślałem o swojej epoce, o jej zawiłościach i konfliktach. O opanowaniu przestrzeni i szybkości, o rozwoju nauki.
— Po prostu obumarł! — powtórzyłem. — To niemożliwe. Nie mógł „tak po prostu obumrzeć”. Coś musiało go doprowadzić do zguby.
— Nieszczególnego. Państwo opiekuńcze. Zamiłowanie do porządku nie jest niczym innym, jak przejawem tęsknoty za stabilizacją. Owa tęsknota jest zresztą czymś naturalnym — tylko że jej zaspokojenie bywa fatalne w skutkach. Zaistniały warunki po temu, by powstał świat statyczny, i świat statyczny powstał. Wynikła z tego potrzeba nowej adaptacji, ale nie mogąc się przystosować, ludzkość naturalną rzeczy koleją wymarła — tak jak to się stało z wieloma prymitywnymi ludami.
Clytassamine nie miała żadnych powodów, żeby mówić nieprawdę, a jednak trudno mi było w to uwierzyć.
— A przecież takie wspaniałe mieliśmy perspektywy. Wszystko stało przed nami otworem. Nauka rozwijała się tak intensywnie. Sięgaliśmy po inne planety i jeszcze dalej… — powiedziałem.
— Owszem, byliście inteligentni, jak małpy. Ale nie docenialiście swoich filozofów i to was zgubiło. Każdy wynalazek był dla was jak zabawka. Nie zdawaliście sobie w pełni sprawy z jego rzeczywistej wartości. Po prostu zaczynaliście go stosować w systemie, który już cierpiał na sklerozę. A poza tym byliście jak skąpcy — każde nowe odkrycie traktowaliście jak efektowny strój, który wkładaliście na swoje stare, brudne łachmany. Potrzebna wam była gruntowna dezynfekcja.
— Takie uogólnienia są bardzo dla nas krzywdzące. Nasz świat był wyjątkowo skomplikowany. Mieliśmy wiele trudnych problemów.
— Związanych głównie z zachowaniem form i zwyczajów. Nigdy wam nie przyszło do głowy, że życie to stały rozwój, a przetrwanie to i przypadek… Nie można z lokalnych tabu robić wieczystych prawd i walczyć o ich zachowanie.
Pomyślałem o mojej obecnej sytuacji.
— A gdybym tak wrócił i powiedział im, co ich czeka? Można by to wszystko zmienić. I czy to nie jest właśnie dowód na to że jednak nie wrócę? — spytałem.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— I ty myślisz, — Terry, że oni ciebie posłuchaj ą, skoro nie chcą słuchać filozofów?
— A zresztą — odparłem. — Co za problem. I tak nie mam zamiaru wracać. Nie podoba mi się wprawdzie wasz świat, uważam go za dekadencki i pod wieloma względami niemoralny, ale jestem tu przynajmniej pełnowartościową ludzką istotą.
Clytassamine znów się uśmiechnęła.
— Taki jesteś młody, Terry. Tak wierzysz jeszcze w dobro i zło. To naprawdę urocze.
— To wcale nie jest urocze — powiedziałem szorstko. Muszą istnieć jakieś normy. Czym byśmy bez nich byli? — A czym jesteś ty? Czym jest drzewo, kwiat czy motyl? — Dobrze, ale jesteśmy chyba czymś więcej niż rośliny czy zwierzęta?
— Tak, ale nie jesteście nieomylni w swoich ocenach. A jaki był wasz stosunek do ludzi reprezentuj ących odmienne normy moralne? Wypowiadaliście im wojnę, tak? Nie podtrzymałem tego tematu.
— Czy udało nam się zdobyć inne planety? — spytałem. — Wam nie., dopiero następnej cywilizacji. Uznali, że Mars jest za stary dla ludzi, a Wenus za młoda. Marzyliście o podboju Kosmosu. Obawiam się, że nigdy do tego nie doszło, chociaż stale ponawiano próby. Z takim nastawieniem hodowano ludzi, zresztą nie tylko z takim. W ten sposób powstał bardzo dziwny gatunek mężczyzn i kobiet o wysokim stopniu specjalizacji. W sprawie porządku byli jeszcze większymi fanatykami niż ludzie twoich czasów nie doceniali roli przypadku, co było zupełnym idiotyzmem z ich strony. Ich koniec okazał się katastrofalny. Tak wysoko wyspecjalizowany typ człowieka nie ma szansy przetrwania. Ludzkość stopniała do paruset tysięcy jednostek zaledwie, które zachowały się dzięki wysoko rozwiniętym zdolnościom adaptacyjnym; co umożliwiło im nowy start.
— Wobec tego wy odrzucacie porządek i wszelkie normy? — Przestaliśmy po prostu traktować strukturę społeczną jako problem techniczny, a jednostki ludzkie jako elementy jakiegoś stałego układu.
— To znaczy, że spokojnie siedzicie i z założonymi rękami czekacie na koniec?
— Ależ skąd! Pracujemy nad zachowaniem gatunku, żeby było od czego zacząć. Początki życia to przypadek, przetrwanie też często bywa sprawą przypadku. Może się on już więcej nie powtórzyć, ale to wcale nie jest powiedziane.
— To po prostu defetyzm.
— Bo koniec musi być taki — zagłada i wystygnięcie, najpierw systemu słonecznego, potem galaktyki, wreszcie całego wszechświata. Zapanuje powszechna cisza. Nieprzyjmowanie tego do wiadomości to głupota i próżność dziewczyna przerwała. — Kwiaty siejesz dlatego, że są piękne, a nie dlatego, że chcesz, żeby żyły wiecznie.
Nie podobał mi się ten świat. Był mi obcy choćby w samym sposobie myślenia. Mój nieustanny wysiłek, aby to wszystko zrozumieć., był tyleż wyczerpujący, co bezskuteczny. Wszystkie wygody i przyjemności, jakich tu doznawałem, zawdzięczałem Clytassamine. Dla niej zburzyłem więc bariery, jakie w swoim rozgoryczeniu wzniosłem w ciągu ostatnich paru lat, i tym silniejsze było moje uczucie.
Istniał więc drugi powód, dla którego postanowiłem nie poddawać się potulnie planom Hymorella. Wprawdzie nawet Clytassamine nie mogła uczynić tego miejsca rajem, ale ja, który wyszedłem z piekła, postanowiłem do niego nie wracać. I dlatego właśnie spędzałem długie godziny nad aparatem do transferencji usiłując zgłębić jego budowę i zasadę działania. Szło mi to opornie, ale w końcu najważniejsze chwyciłem.
Uczucie niepewności nie opuszczało mnie jednak ani na chwilę nie dając mi spokoju, a dni wlokły mi się bez końca. Nie wiedziałem, czy Hymorellowi uda się zdobyć niezbędne surowce do budowy aparatu. Widziałem go ciągle w moim wózku inwalidzkim pracuj ącego niestrudzenie nad urządzeniem, które miało mnie znów skazać na cierpienia w dawnym okaleczonym ciele. W miarę upływu czasu moje napięcie nerwowe wzrastało. Doszło do tego, że bałem się zasnąć, żeby się nie obudzić znów kaleką.
Clytassamine też robiła wrażenie przygnębianej. Nie znałem tylko przyczyn jej niepokoju. Musiała być w rozterce: niewątpliwie miała dla mnie wiele sympatii, z lekką domieszką uczuć macierzyńskich, no i w pewnym sensie czuła się za to wszystko odpowiedzialna. Z drugiej strony jej szczere współczucie dla mnie przesłaniała troska o Hymorella, który cierpiał teraz moje dawne męki. To stałe napięcie psychiczne nie wpływało dobrze i na moj ą tymczasową powłokę cielesną.
I nagle, po sześciu miesiącach, kiedy już zaczynałem mieć nadzieję — stało się. Bez żadnego znaku czy ostrzeżenia. Położyłem się spać w jednym z pomieszczeń wielkiego zielonego budynku, a obudziłem się… u siebie w domu ze straszliwym bólem w amputowanej nodze.