— To nieważne.
— Tak, ale teraz nie ma pokojówki.
— Powiedziałem, że to nie ma żadnego znaczenia!
— Dobrze — westchnęła recepcjonistka jeżeli pan nalega, to zaraz zmienię pościel.
Zdaje się, że to było to, co potrzeba, ale łóżko stało pod inną ścianą. Cragg poczekał, aż recepcjonistka rozesłała prześcieradło.
— Dziękuję. Nic więcej nie trzeba. Kładę się spać. — Dobranoc! Czy rano pana obudzić?
— Rano? — Wydawało się, że nie zrozumiał pytania. Ach, rano! Jak pani sobie życzy, to już jest bez znaczenia. Recepcjonistka parsknęła i wyszła z pokoju.
Cragg odsłonił okno, przesunął łóżko pod przeciwległą ścianę zgasiwszy światło zaczął się rozbierać.
Długo leżał patrząc na wzory tapety, dopóki promień księżyca nie przesunął się do wezgłowia łóżka. Wówczas, zmrużywszy oczy, nacisnął sztyft na zegarku…
„Jeśli chce pan coś zatrzymać w pamięci, proszę myśleć o tym w chwili transformacji…” Tak, omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę. Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła, urwisko było zaledwie o parę metrów. Zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno i upadła na lewy bok. Wielki płat śniegu zaczął pod nią wolno osiadać…
Cragg obudził się z dziwnym uczuciem ciężaru w głowie. Promienie porannego słońca biły w oczy, przenikaj ąc przez zamknięte powieki. Przewrócił się na bok usiłując przypomnieć sobie, co wydarzyło się wczoraj.
Zdaje się, że wczoraj razem z Ingrid jeździł na nartach przy świetle księżyca do drugiej w nocy. Potem, w hallu, powiedziała… Cragg poderwał się i zaczął pospiesznie naciągać wilgotny jeszcze od wczoraj sweter. Ech, do diabła! Zaspać w taki dzień!
Zbiegając po schodach o mało nie przewrócił wchodzącej na górę gospodyni w nakrochmalonym czepcu i oślepiająco białym fartuszku.
— Niech pan się spieszy, panie Cragg. — Na jej twarzy pojawił się dobrodusznie chytry wyraz. — Panienka już dawno na pana czeka. Niech pan uważa, żeby…
Cragg dwoma skokami pokonał pozostałe stopnie.
— Ingrid!
— Radzę ci dobrze, do zaręczyn go nie całuj! — zaśpiewała Ingrid, poprawiając fryzurę. — Niech pan lepiej usiądzie i napije się kawy. Muszę się przyznać, że już zaczęłam myśleć, iż pan pożałował swego nierozsądku i uciekł do miasta zastawiając oszukaną Małgorzatę.
…Gdy się jej udało postawić prawą nartę na śniegu, krzyknęła…
— Nie wiem, co mi się stało — powiedział Cragg, mieszaj ąc cukier. — Zwykle wstaj ę tak wcześnie…
— Źle się pan czuje?
— N-n-nie.
— Tęsknota za utraconą wolnością?
— Jak pani może, Ingrid!
— Proszę wobec tego nasmarować moje narty. Pojedziemy na górę wyciągiem i zjedziemy…
— Nie!! — Cragg przewrócił filiżankę na obrus. — Nie trzeba zjeżdżać na nartach!
— Co się z panem dzieje, Lynn?! — spytała Ingrid strząsając kawę z sukni. — Daję słowo, że pan jest chory. Od jak dawna?…
— Tam… — Zasłonił twarz rękami.
Omijając pień, ostro skręciła w lewo i straciła równowagę.
— Tam… są pnie! Boję się… Ingrid. Błagam panią, zejdźmy drogą albo zjedźmy kolejką.
Ingrid odęła wargi.
— Dziwne, że wczoraj nie bał się pan żadnych pni — powiedziała wstając. — Nawet w nocy pan się nie bał. W ogóle dziwnie się pan dzisiaj zachowuje. Jeszcze nie jest za późno…
— Ingrid!
— Proszę dać spokój, Lynn! Nie mam najmniejszej ochoty wlec się trzy kilometry pod rękę ze swoim rozsądnym i tchórzliwym małżonkiem albo stać się pośmiewiskiem wszystkich zjeżdżając kolejką. Idę się przebrać. Ma pan dziesięć minut do namysłu. Jeżeli wszystko robi pan wbrew woli, to jest jeszcze możliwość…
— Dobrze — powiedział Cragg — zaraz nasmaruję pani narty.
… — Czy zgadzasz się wziąć za żonę tę oto kobietę?…urwisko było zaledwie o parę metrów, zrozumiała, że na hamowanie jest już za późno.
— Tak.
— A czy ty zgadzasz się wziąć za męża tego mężczyznę?
— Zgadzam się.
— Podpiszcie akt…
Ceremonia skończyła się. Wyszli z domu proboszcza.
— No więc? — zakładając narty, Ingrid spojrzała na Cragga. W jej oczach błyszczało wyzwanie.
— Jesteś gotów?
Cragg kiwnął głową.
— Jedziemy!
Ingrid odepchnęła się kijkami i pomknęła do przodu. Craggowi wydawało się, że to wszystko widział już kiedyś we śnie: i niebieskawo-biały śnieg, i fontanny pyłu wytryskujące spod nart Ingrid, i czerwony szalik powiewaj ący na wietrze, i jaskrawe słońce rażące oczy.
W przodzie majaczyła samotnie stara sosna. Ingrid przemknęła obok niej. Dalej ze śniegu powinien sterczeć pień…Omijając pień ostro zakręciła w lewo i straciła równowagę.
Ingrid weszła w prawy skręt. W prawy! Cragg westchnął z ulgą. — Nie ma tych pni znów tak dużo — krzyknęła, ostro zakręcając w lewo. — Wszystkie twoje obawy… — Spojrzała na jadącego z tyłu Cragga i straciła równowagę. Prawa narta poderwała się do góry.
Cragg przysiadł i ze wszystkich sił odepchnąwszy się kijkami, pomknął chcąc jej przeciąć drogę.
Zderzyli się o kilka metrów od urwiska.
Już spadając w przepaść, usłyszał przeraźliwy krzyk Ingrid. Potem cały świat utonął w nieznośnie jaskrawej eksplozji światła.
— Pańska gazeta, doktorze Meph — powiedziała pokojówka.
Ezra Meph dopił kawę i założył okulary.
Przez kilka minut z obrzydzeniem przeglądał kronikę towarzyską. Potem przerzuciwszy artykuł o nowej metodzie leczenia reumatyzmu, zajrzał na ostatnią stronę.
Notatka była uj ęta w czarną ramkę.
„W numerze hotelowym w Pennfield zmarł znany uczony-filolog, profesor Państwowego Uniwersytetu Donomagu, doktor Lynn Cragg. Nasza nauka utraciła w nim…”
Meph złożył gazetę i poszedł do sypialni.
— Nie, Mary — powiedział do pokojówki — tę marynarkę proszę odwiesić do szafy, założę czarny garnitur.
— Już od samego rana? — zapytała Mary.
— Tak, dzisiaj mam żałobę. Trzeba dokonać jeszcze kilku formalności.
— Ktoś umarł?
— Lynn Cragg.
— Biedaczysko! — Mary wyjęła garnitur z szafy. — Bardzo źle ostatnio wyglądał. A pan go nawet nie odwiedził! — To zdarzyło się w Pennfield — powiedział Meph. Zdaje się, że pojechał tam na narty.
— Boże drogi! W jego wieku! Na pewno na coś wpadł… — Najprawdopodobniej. Jeżeli wyjdziemy z założeń continuum przestrzenno-czasowego… Ach, Diabli!
— Co się stało?
— Znowu gdzieś się zapodziała łyżka do butów. Nie masz pojęcia, jaka to męka naciągać te modne buciki na moje stare kopyta!
przekład: Tadeusz Gosk
John Wyndham
Chronoklazm
Po raz pierwszy usłyszałem o Tawii w okolicznościach dość dziwnych. Pewnego ranka w Plyton na High Street zaczepił mnie nieznajomy starszy pan. Uchylił kapelusza, skłonił się lekko, w sposób jakby nietutejszy, i przedstawił się grzecznie:
— Jestem Donald Gobie. Doktor Gobie. Byłbym panu najmocniej zobowiązany, sir Geraldzie, gdyby zechciał pan poświęcić mi chwilę czasu. Przepraszam bardzo, że pana niepokoję, ale jest to sprawa zarówno nie cierpiąca zwłoki, jak i ważna.
Przyjrzałem mu się dokładnie.
— To chyba jakaś pomyłka — powiedziałem. — Nie jestem i nigdy nie byłem „sir” Geraldem.