Wszystko było tak jak dawniej, do tego stopnia, że nawet sięgnąłem po morfinę.
Kiedy się trochę uspokoiłem, stwierdziłem, że w pokoju jest coś, czego przedtem nie było. Na stoliku koło mnie stało urządzenie przypominaj ące odbiornik radiowy częściowo zdemontowany, z całą pewnością nie moje dzieło. Cóż, może to wszystko było jednak snem?
Oparłem się wygodnie w swoim fotelu i zacząłem się zastanawiać nad tym urządzeniem. Potem przyjrzałem mu się dokładnie, niczego nie dotykając. Była to oczywiście konstrukcja prymitywna w porównaniu z tą, którą oglądałem w miejscu zwanym przez Clytassamine Cathalu, ale dostrzegałem podobieństwa i pewne modyfikacje. Kiedy wpatrywałem się w maszynę, zmorzył mnie sen. Przypuszczam, że w czasie snu Hymorell musiał poddawać moje ciało znacznemu ciśnieniu.
Obudziłem się i zacząłem gorączkowo myśleć. Pomny chwil przeżytych w zdrowiu i pełni sił powziąłem niewzruszoną decyzję: nie mogę pozostać w tym stanie. Istniały dwa wyjścia. To, które mogłem wybrać zawsze, i to, które mi ostatnio przybyło — aparat do transferencji. Niewiele o nim jednak wiedziałem i nie byłem pewny, czy potrafię go odpowiednio nastawić; zresztą bałem się próbować. Myślałem o powrocie. I chociaż mi się tam bardzo nie podobało — była przecież Clytassamine, na której pomoc mogłem liczyć; a równocześnie znając ich świat obawiałem się, że wyląduję w sytuacji jeszcze mniej korzystnej. Na wszelki wypadek pozostawiłem aparat tak, jak go nastawił Hymorell.
Główna trudność, którą zresztą przewidziałem, polegała na tym, że po transferencji przyrząd pozostawał na miejscu. Hymorell musiał go zostawić, ale, jak sądzę, nie zdawał sobie sprawy z tego, że potrafiłbym się nim posłużyć. A jeżeli nawet, to i tak musiałbym go z kolei zostawić jemu i on użyłby go ponownie. Należało w jakiś sposób temu zapobiec. W każdym razie takie nastawienie aparatu, żeby sam uległ zniszczeniu, byłoby z mojej strony ryzykowne. Proces jest w pewnym stopniu hipnotyczny i tym samym nie natychmiastowy. Gdyby aparat uległ zniszczeniu w trakcie transferencji, mogłoby to pociągnąć za sobą nieprzewidziane następstwa. Nie mówiąc o tym, że Hymorell zbudowałby drugi. Tak długo, jak długo żyje Hymorell, zawsze takie urządzenie będzie istniało. Wynikał z tego wniosek zupełnie jasny…
Opracowuj ąc swój plan próbowałem przyrządu wiele razy, ale Hymorell był wewnętrznie doskonale spójny i bardzo sprytny. Zrozumiałem, że muszę — tak jak on mnie zaskoczyć go we śnie, ponawiałem więc próby w odstępach czterogodzinnych.
Nie wiem, czy mnie przechytrzył, czy po prostu dopisało mu szczęście. Mniej więcej rok temu wystarałem się o truciznę na wypadek, gdyby było ze mną bardzo źle. Najpierw postanowiłem połknąć ją w kapsułce, która rozpuszcza się dopiero po pewnym czasie. Ale potem przyszło mi do głowy, że przecież z jakichś względów transferencja może nie dojść do skutku i co wtedy? Przestraszyłem się i zarzuciłem ten plan. Zamiast tego wlałem truciznę do fiolki z morfiną. Kryształki trucizny były tak samo białe jak kryształki morfiny, tylko trochę większe.
Jak już urządzenie zaczęło działać, wszystko wydało mi się łatwiejsze, niż się spodziewałem. Uchwyciłem obie rączki i całą uwagę skupiłem na soczewce. Poczułem zawrót głowy, wszystko dokoła mnie zawirowało, kontury przedmiotów zatarły się, a kiedy się już uspokoiło, byłem znów w zielonym pokoju z Clytassamine u. boku. Wyciągnąłem do niej ręce, ale bardzo szybko je cofnąłem, bo zobaczyłem, że cicho płacze. Nigdy jej się to przedtem nie zdarzało.
— Co się stało, Clya? Czego płaczesz? — spytałem. Przez chwilę milczała, potem powiedziała z powątpiewaniem:
— A ty… ty nie jesteś Terry?
— Jestem, oczywiście, przecież ci mówiłem, że nie dam się z powrotem na to skazać — zapewniłem j ą.
Nabrała tchu, po czym od nowa zaczęła płakać, ale już inaczej. Objąłem ją ramieniem i spytałem:
— Co ci jest, Clya, o co ci chodzi? Pociągnęła nosem.
— O Hymorella. Coś okropnego stało się z nim w twoim świecie. Wrócił stamtąd rozgoryczony i nieprzyjemnie szorstki. Bez przerwy mówił tylko o bólu i cierpieniu i był okrutny.
Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Ci ludzie wiedzieli bardzo niewiele albo zgoła nic o chorobach czy fizycznych niedomaganiach. Jeśli ich ciało zaczynało szwankować, dokonywali transferencji. Nie musieli się męczyć.
— Dlaczego z tobą tak się nie stało? — spytała.
— Myślę, że z początku było ze mną tak samo — odparłem. — Ale z czasem człowiek dochodzi do wniosku, że to niewiele pomaga.
— Ja się go bałam, taki był okrutny — powtórzyła.
Czuwałem czterdzieści osiem godzin, żeby się upewnić. Wiedziałem, że pierwszą rzeczą, po którą sięgnie po przebudzeniu, będzie morfina, ale nie było sensu ryzykować. Wreszcie zasnąłem.
Kiedy otworzyłem oczy, stwierdziłem, że jestem z powrotem tutaj. Nie było to powolne odzyskiwanie świadomości. W jednej sekundzie wiedziałem, że Hymorell musiał się jakoś domyślić, i nie zażył morfiny. Koło mnie stał aparat, z którego unosiła się cieniutka smużka dymu, jakby ktoś zostawił nie zgaszonego papierosa. Wyciągnąłem rękę, ale zawahałem się. Na wszelki wypadek wyszarpnąłem przewody. W środku, pomiędzy zwojami drutu, tkwiła niewielka puszka z płonącym lontem. Szybko wyrzuciłem ją przez okno. I on, jak się okazało, przedsięwziął pewne środki ostrożności. Wybuch nastąpił po upływie pół godziny.
Spojrzałem na morfinę. Potrzebna mi była bardzo, ale nie śmiałem jej tknąć. Podjechałem wózkiem do szalki, gdzie trzymałem zapas. Ale wyjąwszy słoik zmieniłem zamiar. Wyglądało wprawdzie na to, że nikt go nie ruszał, ale tak właśnie być powinno. Z rozmachem cisnąłem słoiczkiem w kominek, tak że się rozbił, i podjechałem do telefonu. Doktor był wprawdzie bardzo zaj ęty, ale przyszedł i na szczęście przyniósł ze sobą morfinę.
Przychodziły mi do głowy najróżniejsze pomysły. Na przykład zatruta igła, umieszczona w poręczy fotela. Albo jakaś infekcja, która rozwinie się w ciągu paru dni — ale wszystko to było zbyt ryzykowne wobec możliwych opóźnień. Pierwszy pomysł, jaki wiele innych, rozbijał się o to, że ludzie tak okaleczeni nie mogą liczyć na całkowite odosobnienie, nie mówiąc już o tym, jak w tych warunkach zdobyć truciznę.
Kiedy zaś trzeba zaangażować w sprawę kogoś trzeciego, rzecz staje się praktycznie niemożliwa. Bo gdybym nawet znalazł kogoś takiego, kto by zechciał dla mnie wej ść w konflikt z prawem, to przecież człowiek ten stanie pod zarzutem współdziałania w samobójstwie. To samo dotyczy dynamitu. Jedno, co mogłem na pewno, to kupić urządzenie zegarowe i — zrobiłem to.
Wydaje mi się, że obmyśliłem wszystko bardzo sprytnie: mój stary wojskowy pistolet, wycelowany dokładnie w miejsce, w którym miała znaleźć się moja głowa, kiedy będę nastawiał instrument, został tak ukryty między książkami, że trudno byłoby znaleźć wystającą spomiędzy nich lufę. Pistolet miał wypalić, kiedy Hymorell ujmie za rączki aparatu, ale nie wcześniej, niż wskaże urządzenie zegarowe. W ten sposób zdążę i nastawić przełącznik tego urządzenia, i uruchomić aparat. W dwie godziny później, z zachowaniem marginesu bezpieczeństwa, pistolet odda śmiertelny strzał. Gdyby z jakichś względów nie udało mi się uruchomić aparatu, wystarczyło tylko przekręcić wyłącznik.
Odczekałem trzy dni, domyślając się, że Hymorell musi być już tak wyczerpany z braku snu, jak ja byłem, i do tego niepewny, czy jego zasadzka okazała się skuteczna, po czym spróbowałem — z powodzeniem. Ale minęły następne trzy dni i siedziałem z powrotem w swoim wózku.
Hymorell, niech go diabli, był zbyt ostrożny. Musiał od razu zauważyć przewód do urządzenia zegarowego, stwierdziłem bowiem, że został odcięty… Ale i ja odkryłem jego małą niespodziankę: gdybym mianowicie dotknął aparatu bez rozłączenia przewodów, spaliłbym go niewątpliwie, a siebie najprawdopodobniej wraz z nim. (Tym razem wyłącznik był termostatyczny, tak że miał wyłączyć dopływ prądu, kiedy w pokoju zrobi się chłodniej — bardzo sprytnie). Zacząłem szukać pistoletu i urządzenia zegarowego, które gdzieś zniknęły. Pistoletu nie odnalazłem, a urządzenie zegarowe było w schowku pod schodami. Zostało tak nastawione, żeby zapalić spłonkę, od której miał się zająć szary proszek, z pewnością wysypany z nabojów. W pobliżu leżało dużo papierosów i gałgany nasączone tłuszczem.