Upewniwszy się, że nie ma już więcej pułapek, zacząłem przygotowywać nową zasadzkę. Wiedziałem mianowicie o istnieniu pewnego rodzaju niemieckich min, które wybuchały dopiero, gdy najechała na nie siódma ciężarówka. Z tym pomysłem wiązało się kilka problemów. Spędziłem parę dni zastanawiając się nad nimi, a następnie znów dokonałem transferencji.
Miałem już tego wszystkiego dosyć, ale zdawałem sobie sprawę, że ten pojedynek nie skończy się, dopóki jeden nie przechytrzy drugiego. Przeleżałem bezsennie wiele nocy zastanawiając się, co wymyśli Hymorell, gdyby moje najnowsze urządzenie zawiodło, aż przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Przedstawiłem go Clytassamine.
— A może by zrobić tak: przypuśćmy, że wcielam się w jednego z niedorozwiniętych umysłowo osobników, tak jak wy to robicie. W tej sytuacji jeśli Hymorell dokona znowu transferencji, moje miejsce w wózku inwalidzkim zajmie jakiś półgłówek, a ja zostanę z tobą i wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Nie, Terry. Ty potrzebujesz snu. Widzę, że już tracisz jasność myślenia. Transferencja dotyczy twego ducha obojętne, jakie będziesz miał w tym momencie ciało.
Oczywiście miała racj ę, zaczynałem już pleść bzdury. Trzeciego dnia pomyślałem sobie: niech się wali, niech się pali, muszę się przespać. Spałem pewnie ze czternaście ich godzin i — obudziłem się w tym samym miejscu, w którym się położyłem.
To było cudowne. Nie mogłem uwierzyć, że przez tyle czasu Hymorell nie ponowił próby — o ile oczywiście był do tego zdolny. Miałem podstawy sądzić, że tym razem moja zasadzka okazała się skuteczna. Zdecydowanie poprawił mi się nastrój.
Czułem się coraz pewniej. Po kilku próbach przestałem nawet obawiać się snu. Wreszcie uznałem się za obywatela tego świata i zacząłem szukać sobie w nim miejsca. Mając w perspektywie praktycznie nieograniczoną ilość czasu, nie chciałem spędzać go wałęsając się z kąta w kąt jak inni.
— Może ludzkość rzeczywiście ma tylko jedną na tysiąc szansę przeżycia — powiedziałem do Clytassamine. — Ale czy nie słyszałaś nigdy o próbowaniu szczęścia?
Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był jak gdyby wymuszony.
— Owszem — przyznała — przez dwa pierwsze pokolenia swego życia myślałam podobnie. Jaki ty jesteś młody, Terry. — Spojrzała na mnie w zadumie i trochę smutno.
Nie umiem powiedzieć, skąd się wzięła ta nagła zmiana. Może zresztą nie była ona wcale taka nagła, może narastała we mnie już od dawna… W każdym razie, kiedy znów spojrzałem na Clytassamine, wydała mi się zupełnie inna i ogarnął mnie chłód. Po raz pierwszy dostrzegłem w niej coś jeszcze poza wspaniałym ciałem i wdziękiem młodości. Przecież wewnętrznie ona była stara; stara, zgorzkniała i właściwie obca mi. Uważała mnie za dziecko i tak też mnie traktowała. Mój młodzieńczy zapał ją po prostu bawił, a może nawet chwilowo pobudzał. Ale teraz była już tym wszystkim znużona, podobnie jak i mną. Dostrzegłem to w momencie, kiedy prysła miłość: miejsce wdzięku zajął rozsądek i doświadczenie, a każdy jej gest był wynikiem wieloletniej rutyny. Zdawałem sobie sprawę, że jej świeżość jest tylko pozorna. Musiałem przyglądać jej się dłuższą chwilę.
— Już mnie nie chcesz, prawda? — powiedziałem. Przestałem być dla ciebie zabawny. Tęsknisz do Hymorella. — Tak, Terry — odparła cicho.
Przez najbliższy dzień czy dwa zastanawiałem się, co robić. Nigdy mi się właściwie ten świat nie podobał. Był zniewieściały, rozkładał się. A teraz — znikło nawet to jedyne, co było w nim przyjemnego. Czułem się uwięziony, dusiłem się, przerażała mnie myśl, że mógłbym tu żyć przez kilka pokoleń. I chociaż powrót do mojej poprzedniej męki wydawał mi się niemożliwy, ta perspektywa nie wyglądała o wiele lepiej. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może skończoność życia ludzkiego jest jedną z jego największych zalet. Drżałem na samą myśl o egzystencji niemal wiecznej… Ale moje obawy okazały się zupełnie asie uzasadnione. Wieczna egzystencja przestała mi grozić. Przygnębiony położyłem się spal w dużym, zielonym budynku, a obudziłem się tutaj.
W jaki sposób Hymorell tego dokonał — nie mam pojęcia. Myślę, że był tak samo jak ja zmęczony tą grą. Musiał zbudować jeszcze jeden aparat, taki zwykły, jak to oni tam maj ą, i musiał go użyć w kombinacji z drugim aparatem, osiągając swego rodzaju trójkątną transferencj ę prawdopodobnie w dwóch etapach. Przyjmując; że z tym drugim powiodło mu się tak samo dobrze jak ze mną, Hymorell powrócił do swego ciała, a chory umysłowo pacjent tej kliniki wylądował w moim wózku. W ten sposób ostatecznie uniemożliwił mi posłużenie się instrumentem.
Kiedy tylko zorientowałem się, co się stało, natychmiast pod nazwiskiem, pod którym tu występuję, napisałem list pytając o Terry Moltona i podając się za jego znajomego. Dowiedziałem się, że Terry Molton nie żyje. Poinformowano mnie, że zabił się prądem elektrycznym, majstrując przy jakimś nowym typie aparatu radiowego. Spięcie, które powstało, wywołało pożar w pokoju; ugaszono go jednak, zanim zdołał się rozprzestrzenić. Pożar zauważono mniej więcej w trzy godziny po tym, jak się przebudziłem i stwierdziłem, że jestem w tej klinice.
Moja sytuacja tutaj jest bardzo trudna. Jako Stefan Dallboy, jestem kretynem, zdanym całkowicie na opiekę tych ludzi; kiedy twierdzę, że jestem Terry Molton, uważają, że mam halucynacje. Nie wydaje mi się, żebym mógł kiedykolwiek odzyskać swój majątek, ufam jedynie, że uda mi się przynajmniej dowieść mojej normalności na tyle, by mnie stąd wypuścili.
W rezultacie może to nie będzie takie złe. Mam w każdym razie wszystkie części wcale nie najgorszego ciała. I spodziewam się, że będę mógł je jakoś pożytecznie wykorzystać tutaj, w świecie, w którym przynajmniej rozumiem co się dzieje. A więc zyskuję więcej, niż tracę.
No i ostatecznie przecież w końcu j e s t e m Terry Moltonem.
…Jak więc z powyższego wynika, jest to doskonale konsekwentna i logiczna halucynacja i jeśli nie kryje się za tym nic gorszego, niewątpliwie wypuścimy pacjenta tytułem próby.
Czujemy się jednak w obowiązku zwrócić uwagę Panów; na jedną czy dwie niejasności. Po pierwsze, mimo iż ci dwaj osobnicy najwyraźniej nigdy się nie znali, Stefan Dallboy jest bardzo dokładnie zorientowany w różnych szczegółach życia Terencea Moltona. Po drugie, kiedy dokonaliśmy konfrontacji między Stefanem Dallboyem a dwoma przyjaciółmi Moltona, natychmiast zwrócił się do nich po imieniu i najwyraźniej wszystko o nich wiedział, ku ich wielkiemu zdumieniu oczywiście, twierdzili bowiem, że w najmniejszym nawet stopniu — może jedynie w sposobie mówienia — nasz pacjent nie przypomina Terencea Moltona.
Zyskaliśmy więc ostateczny dowód na to, że nasz pacjent jest rzeczywiście Stefanem Dallboyem. Gdyby zaistniały jakieś nowe okoliczności, poinformujemy Panów niezwłocznie. Z poważaniem Jesse K. Johnson (Dyrektor do spraw medycznych).