— Ja z jaskiniowcami z pierwszych wieków?!
— Pochodzi pan z okresu, w którym ludzie atakowali swój gatunek. Nic na to nie poradzę. Zresztą tam nie jest tak źle. Automaty likwidują większość konfliktów. Pozostawia się ich tylko tyle, by nie zatracić atmosfery i kolorytu tamtych czasów. — Lizi uśmiechnęła się pogodnie.
Wtedy Hogan skoczył. Skoczył ku Lizi, ale android był szybszy. Uderzenie zbiło go z nóg i zwalił się twarzą w puszysty dywan.
— Słuchaj, Lizi, czy to wszystko ma sens? Przecież oni i tak w końcu mnie znajdą.
— Nie znajdą. Zrezygnujesz z wszelkiej działalności. A jeśli nawet… Wtedy antymateria będzie już własnością ludzkości. No i ja… ja zostanę z tobą w tych czasach.
Trot chciał coś powiedzieć, lecz Lizi przerwała mu:
— Potem. Teraz muszę przeprogramować androida — podeszła do automatu i mocnym szarpnięciem odsłoniła jego szarawy pancerz. Android jednym ruchem rąk usunął pancerz i zamarł w nienaturalnej pozie.
— Instrukcja siedemdziesiąt pięć — wysylabizował, w Transtemporyzacja człowieka dwudziestowiecznego… Trot patrzył na Lizi i androida. Nagle poczuł cios w głowę. — Uważaj, Liz! — krzyknął, ale Hogan był szybszy. Znieruchomiały automat z otwartym pancerzem potoczył się pod ścianę…
— Nie ruszać się! — Hogan celował do nich ze swego małego rewolweru. Trot podniósł się wolno. „Działając pod wpływem strachu ten gladiator gotów jest nas zastrzelić” — pomyślał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że jest mu to obojętne.
— Pod ścianę. Ty też, profesorze. Słuchaj, dziewczyno, ja nie żartuję. Nie mam nic do stracenia.
Lizi podeszła do Trota.
— jak się nazywa ten andro…
— Milcz! — Hogan krzyczał prawie histerycznie. Leżący pod ścianą android monotonnie sylabizował:
— Identyfikacja osobnika w pamięci dodatkowej. Lokalizacja przestrzenna według rozpoznania koordynatora. Moje hasło…
Wtedy Hogan strzelił do androida mierząc w czarny otwór wyj ętego pancerza. Trot zauważył jeszcze małe błyszczące kryształki wypadające na zewnątrz, odłupane uderzeniem kul. Android zaczął bełkotać.
— Uszkodziłeś automat!
— Chciał podać swoje hasło, a to było ci potrzebne do czegoś, nieprawdaż? Nie ruszaj się!
— Prymityw — powiedziała Lizi.
Hogan, patrząc na nią uważnie, zaczął się wycofywać ku drzwiom. Nagle Trat spostrzegł, że noga Hogana została sprężyście odrzucona niewidzialną siłą. Hogan zachwiał się.
— Co to jest?! — zawołał i Trot zrozumiał, że Hogan boi się coraz bardziej.
— Poślizg czasowy, i co ty na to, pułkowniku?
— Zlikwiduj to!
— Ani myślę.
— Nie żartuj, bo…
— Zastrzelisz mnie?
Hogan zastanowił się przez moment. — Nie, zabiję profesora.
„Zabije mnie” — pomyślał Trot.
— Liczę do pięciu. Raz… dwa…
— Czekaj, muszę zobaczyć, co z automatem — Lizi zrobiła krok naprzód.
— Stój! Sam zobaczę. Powiedz, co mam robić.
Lizi chciała odpowiedzieć i wtedy Trot usłyszał wysoki dźwięk podobny do dźwięku pękającej szklanki. Hogan krzyknął i zaczął znikać w białym, owijającym go kokonie. Po chwili widoczne były je tylko jego nogi, potem i one zniknęły. Kokon drgnął dwa razy podrzucany skurczami swego wnętrza i znieruchomiał.
— I widzisz, Lizjocjo, do czego zdolni są ci osobnicy.
Człowiek, który wypowiedział te słowa, stał pośrodku gabinetu. Był wysoki, w szarym opiętym kombinezonie, a przezroczysty subtelny hełm wokół jego głowy świecił aureolą.
Lizi milczała chwilę, a potem zapytała:
— Co zrobisz z nami?
— Odpowiedz najpierw: dlaczego nie nosisz hełmu? Wiesz, że to niedozwolone. Chcesz umrzeć na jedną z chorób tych wieków? — Nie martw się, nie umrę. Chcesz nas zabrać w XXV wiek?
— Tak. To nie będzie dla ciebie miłe.
— Przypuszczam, ale to nieważne. I tak ja mam racj ę.
— Twierdzisz to nadal, nawet po doświadczeniach z Hoganem?
— To jest jednostka. Zresztą przyspieszenie rozwoju cywilizacji zmieniłoby ich.
— Wątpię. Przekazanie im technologii wytwarzania antymaterii spowodowałoby znaczne komplikacje. Jesteś historykiem-utopistą. — Chciałam spróbować w rezerwatach. Nie pozwoliliście mi prowadzić tam eksperymentów.
— Ale to jeszcze nie powód, by przenosić się w przeszłość i podpowiadać dwudziestowiecznym fizykom wzory prowadzące do syntezy antymaterii. Trudno to nazwać głupotą. To zbrodnia, Lizjocjo! Na szczęście ci się to nie udało.
— Nieprawda. Wzory są już w tych czasach!
— Nie, Lizjocjo. Mam je tutaj. — Człowiek z aureolą wyjął z fałdów kombinezonu kilka kartek papieru i pokazał je Lizi. Trot wiedział, że to są te właśnie kartki.
— Skąd je masz? Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać?
— Po prostu niektórzy ludzie dwudziestowieczni podzielają nasz pogląd w sprawie antymaterii.
— Trot? Niemożliwe — Lizi spojrzała na profesora.
— Tak, Trot. Może bez ciebie nie byłby geniuszem, ale to prawdziwy naukowiec, odpowiedzialny za swoje odkrycia.
— Jak mogłeś? — teraz Lizi zwróciła się wprost do profesora.
— Przekonał mnie. Wierz mi, Lizi, to nie jest bezpieczne. Podał prosty sposób konstruowania pocisków zawieraj ących antymaterię. Ty mówiłaś, że to nie jest możliwe.
— Nikt ich nigdy nie konstruował.
Trot chciał odpowiedzieć, lecz człowiek z aureolą przerwał mu:
— Na szczęście my wiemy, że mogłoby się zdarzyć inaczej. — Nieprawda. Nie wierzę w to. Nie doceniacie ludzi.
— Nie masz racji, Lizjocjo. Doceniamy ich pracę i możliwości. Wiemy, że za sto lat uzyskają antymaterię sami. Aha… a co do Hogana, zmieniłem decyzję. Zostanie umieszczony w rezerwacie ludzi przedhistorycznych. Myślę, że są tam warunki, w których z łatwością się zaaklimatyzuje.
Gleb Anfiłow
Pętla czasu
MAGIA TEORII
Dwóch, pochylając się nad stołami, pisało coś na arkuszach papieru. Palili, przerzucali się krótkimi zdaniami: „Podajże suwak…”, „To ci pieska całka…” Trzeci siedział obok i patrzył, jak malutki Jura Brigge o różowym rumieńcu zamyśliwszy się pogryza zapałkę, pociera serdecznym palcem nasadę nosa lub z gniewnym pytaniem: „Czy mamy monografię Jermakowa?” rzuca się ku szafie bibliotecznej, jak niewzruszony Sasza Greczysznikow spokojnie układa perełki symboli matematycznych w szeregi wyliczeń. Czasem Sasza przerywał pisanie i rozmyślał oparłszy głowę na ręku. I znowu pisał, wertował zeszycik, na którego okładce wypisano: „M. Rubcow — Fale istnienia. Teoria i zasady eksperymentu”.
Ciągnęło się to już z godzinę. A przedtem była burzliwa dyskusja. Jura Brigge i Sasza Greczysznikow w żaden sposób nie mogli zgodzić się z wnioskiem Maja Rubcowa co do realnej wykonalności efektu wirtualnej pętli i powielenia ciał. Teraz przeliczali, sprawdzali, powtarzali krok za krokiem cały tok rozważań Rubcowa. Było to nader interesujące, gdyż graniczyło z tematem ich własnej pracy. Zgodnie z osiągniętym porozumieniem Maj powinien był siedzieć cicho.
Jura wstał, ogłosił przerwę na ćwiczenia fizyczne i zaczął podskakiwać zadzierając wysoko pięty.
— Nie przeszkadzaj, przyprawisz mnie o wstrząs mózgu — zaprotestował Sasza.
— Też byłoby co wstrząsać… — mruknął Brigge, ale skakać przestał. Taki był zwykły styl ich współpracy.
Maj przypomniał sobie Jurę w innej sytuacji, na uniwersyteckich zawodach pływackich. Przed startem tak samo podskakiwał. Z zadufaniem przyrzekał zdobyć pierwsze miejsce, ale w stumetrówce żabką zabrakło mu dwóch sekund. Jakiż był strapiony i nadąsany. Zapewniał, że „nierówno zaczął i wcale się nie zmęczył”.