— Słuchaj no, skoczku — zwrócił się Sasza do Jury nie pamiętasz odpowiedzi Małyszewa na trzeci kontrargument Sadego?
— Małyszew znormalizował funkcję istnienia i dowiódł, że całka uogólnionej przyczynowości nie jest rozbieżna, lecz zbieżna.
— Do czego?
— Zdaje się, że do dwóch piteta.
— Do piteta — poprawił Maj.
— Nie wolno ci się odzywać — powiedział Sasza.
— Właśnie — potwierdził Brigge.
— Dobra, róbcie dalej. — Maj posłusznie zamilkł.
Sasza pisał swoje krągłe literki, a na jego wargach igrał nikły uśmiech. Maj przypomniał sobie, że Sasza zawsze tak się uśmiechał zatapiając się w pracy. Przed pięciu laty przygotowywał się w czytelni do seminarium, kiedy do Saszy podeszła sympatyczna dziewczyna. Okazało się, że to jego kuzynka Lita, która studiowała na pierwszym roku wydziału dziennikarskiego… Majowi zrobiło się przykro, że już od dwóch tygodni nie widział się z Litą, a nawet pozwalał sobie niegrzecznie odpowiadać na jej telefony. Po raz ostatni byli razem w nowym mieszkaniu Briggego. Było przyjemnie — pili piwo, jedli jakieś wyszukane przekładańce. Lita przez cały czas trącała Maja łokciem… Trochę podchmielony Brigge plótł jak zwykle trzy po trzy, między innymi o darze jasnowidzenia jakiegoś staruszka z Dalekiego Wschodu, który przepowiedział dzień i godzinę upadku Meteorytu SichoteAlińskiego. Owego staruszka wsadzano jakoby do ula za sianie paniki, ale po upadku meteorytu wypuszczono. A teraz podobno ten staruszek pracuje jako dozorca magazynów i przepowiada daty kontroli, za co dyrektor darzy go wielkim uznaniem.
Wyraźnie przypomniał sobie, jak Sasza rzekł wtedy: „To twoja dziedzina, Maj — wsteczny bieg czasu”. A Lita: „Ale się zapędzili!” i obiecała napisać o nich felieton: „Obskuranci w todze uczonych”. Oświadczyła jeszcze, że należy ich „w porę pohamować”, gdyż „oderwali się zupełnie od dnia dzisiejszego”.
Wtedy Maj z marzycielskim uśmiechem stwierdził, że istotnie chciałby oderwać się od dnia dzisiejszego… W ogóle to był piękny wieczór… A potem od razu przyszła mu do głowy idea pętli i powielenia ciał. Zaczęła się więc ta niesamowita, całodobowa praca. A oto jej wynik — zeszycik, któremu oczywiście nikt nie wierzy, ani Barkłaj, ani Brigge, ani Greczysznikow… Maj ma zresztą już coś więcej niż zeszycik…
— Chyba wszystko — przerwał ciszę Sasza. — Jak tam, Jura?
— Już dawno wszystko — odrzekł Brigge — ściślej, nic niemal nie zostało…
— Poczekamy. — Sasza zapalił papierosa i podszedł do okna.
Brigge wykonał pozostałe przekształcenia, wsadził w usta zapałkę i omal jej nie zapalił zamiast papierosa.
— No? — spytał Sasza.
— Na razie nie znalazłem błędów. Trzeba uważniej przejrzeć w domu.
— Błędów nie ma — odezwał się Maj.
— Ja też nie znalazłem — rzekł Sasza. — Wynika z tego, żeś geniusz. Chyba, że jednak gdzieś tkwi błąd.
— Naprawdę jestem geniuszem — powiedział Maj. — I wy też.
— Być może — potwierdził w zamyśleniu Sasza. — Powinieneś przenieść się tu, do Instytutu Przestrzeni.
— Za wcześnie — rzekł Maj.
— Lutykow przyjmie cię z radością — wtrącił się Brigge. — On lubi takie ćwiczenia, a ja mu coś niecoś opowiedziałem.
— Za wcześnie — powtórzył Maj.
— Uważaj, bo Barkłaj łeb ci ukręci i nawet nie przeprosi.
— Nie ukręci… — Maj wyciągnął z kieszonki dwudziestokopiejkową monetę i położył ją na stole. — Chłopcy, ten oto dwudziestak wczoraj się rozdwoił.
— Kłamiesz! — wykrzyknęli jednym głosem Sasza i Jura. — Udokumentowałeś?
— Nie zdążyłem. Nie oczekiwałem tego. To trwało zaledwie pół godziny. Tylko co skończyłem z generatorem pola towarzyszącego…
Ostrożnie podawali sobie monetę, przyglądali się jej,
Brigge nie wiadomo dlaczego spróbował zębami.
— Prawdziwa — uśmiechnął się Maj. — Nikiel jak nikiel.
Na twarzach malowało się niedowierzanie i uwaga. Sasza ostrożnie zapytał:
— Nie nabierasz nas, Maj?
— Nie.
— A jeśli to była halucynacja? — spytał Brigge.
— Nie — odparł Maj. — To była prawda.
Sasza nieco spode łba, uporczywie wpatrywał się w Maja. Brigge wyglądał na zmieszanego, żuł kolejną zapałkę.
— Nie wierzycie — powiedział Maj. — No to pal was licho! Ja i tak omal nie szaleję z radości. Chłopcy, mam ogromną komorę! Dwa metry sześcienne… — Znowu zapadła cisza… — A więc do pracy. Przecież powinniście sprawdzić… — Uścisnął im ręce, odpowiedzieli też uściskiem dłoni, w którym wyczuł życzliwe zakłopotanie: niezręcznie im było nie dowierzać mu.
POJAWIA SIĘ SOBOWTÓR
W Instytucie Próżni Maj zjawił się w całkiem dobrym nastroju. Pogwizdując wszedł po schodach. W pracowni siedział rachmistrz Klimow i inżynier-montażysta Joss. Maj po raz pierwszy od dwóch tygodni spojrzał na nich życzliwie i powiedział:
— Cześć próżniakom!
Joss uśmiechnął się i skinął głową. Klimow natomiast siedział z nieodgadnioną miną.
— Nie zrozumiał pan, jak dowcipnie zakpiłem? — zwrócił się do Klimowa Maj. — Przecież to morowe: próżniaki. Rymuje się z,pętaki”. Dopiero co przyszło mi na myśl, że my wszyscy jesteśmy próżniakami, a nie badaczami struktury próżni. Doskonałe słowo…
— Zarozumialec — oburzył się Klimow, kiedy Maj wszedł do swojego gabineciku. — Co go napadło?
— Nie, nic — powiedział Joss. — „Próżniaki” to nic takiego.
Potem coś stuknęło i otwarły się drzwi do gabineciku Rubcowa.
— Bezczelność! — zaryczał stamtąd Maj. — Znów ktoś otworzył drzwi! Przecież proszę…
Joss wstał, zamknął drzwi i rzekł:
— Rubcow, biedak, stał się zupełnym psychopatą. To ponury, to wesoły, to wściekły.
— Tak — zgodził się Klimow i dodał szeptem: — Najwyższy czas zabrać go od tej pracy.
— Po co zaraz zabrać — mruknął Joss. — Zdaje się, że coś wymyślił i pracuje jak wół.
Przez pięć minut siedzieli w milczeniu. Joss mozolił się nad naprawą pompy, Klimow ponownie przeliczał szablonowy schemat syntezy pseudo-strukturalnej próżni. Nagle w pokoiku Rubcowa rozległ się grom — coś toczącego się przeciągle, nie podobnego wcale do wybuchu gazu, do trzasku czy uderzenia. Niski łoskot, niezbyt głośny, raczej przygłuszony. Trwał na pewno ze dwie sekundy.
Klimow i Joss rzucili się do pokoiku Rubcowa.
Maj siedział przy pulpicie aparatury kondensacji próżni. Obok leżał na podłodze pojemnik z ciekłym azotem. Z jego otworu unosiła się biała para.
— Co się stało? — zapytał Klimow.
Rubcow, oszołomiony, nic nie odpowiedział.
Do pokoju wpadł chłopak ze straży przemysłowej.
— Nie pali się?
Maj wskazał na komorę.
— Głos rozległ się stamtąd. Udało mi się natrafić na wielką prognozę.
— Jaką prognozę? — spytał Joss. Ale Maj znowu nie odpowiedział.
— Mmmtak… — znacząco przeciągając powiedział Klimow i podszedł do komory.
— Zaczekajcie! — powstrzymał go Maj i rzucił chłopakowi ze straży: — Biegnijcie szybko po lekarza.
Strażnik skwapliwie wykonał polecenie.
— Wyłączcie przynajmniej urządzenie — powiedział Joss do Maja.