Выбрать главу

— Nie, nie! Nie można! W żadnym razie! — krzyknął Maj

Dlaczego?

— Nie można wyłączać, doświadczenie trwa — drewnianym głosem rzekł Maj i zaczął zwalniać nakrętki zewnętrznych zacisków na drzwiach komory.

Klimow wzruszył ramionami.

— Jakaś bzdura, nic nie rozumiem — odezwał się Joss odbieraj ąc od Maja nakrętki i układając je na stole. Odkręciwszy ostatnią Maj pociągnął ku sobie grube drzwi komory. W tej wła śnie chwili wrócił chłopak ze straży. Z nim dreptał lekarz Instytutu.

— O! — bez tchu wykrztusił strażnik. — Już odmykają…

— Dobrze, dobrze — powiedział lekarz. — Nie denerwujcie się.

Maj nadal ciągnął za klamkę. Drzwi się uchyliły. Tam, w komorze, na malutkim plastykowym krzesełku oparłszy głowę na dłoni siedział nienaturalnie skurczony człowiek, który albo spał, albo był nieprzytomny.

Główną rolę przejął lekarz. Wsunął się do komory, ostrożnie ujął siedzącego za ramiona i drgnął: przywidziało mu się, że obok siedzi jeszcze coś chwiejnego, mglistego, prawie niewidzialnego. Wysiłkiem woli przezwyciężył omam, skoncentrował uwagę na człowieku i wyciągnął go z komory. Ułożywszy go na podłodze pochylił się, zaczął mu masować szyj ę i skronie pogadując:

Nic, nic… normalnie… żadnych ran… drobny szok… Maj czołgał się na kolanach. Przeszkadzając lekarzowi usiłował dojrzeć twarz leżącego. Ten otworzył oczy, pokręcił głową.

— To byłoby wszystko! — cicho powiedział Maj podnosząc się. — Eksperyment zakończony. — Zamknął komorę i dokręcił śruby.

— Eksperyment jeszcze nie rozpoczęty — rzekł leżący człowiek. Głos jego był cichy i bardzo podobny do głosu Maja. Potem dodał: — Cześć próżniakom!

— O Boże! — wyszeptał Maj.

Leżący powstał. Klimow, Joss, lekarz i strażnik nie wierzyli własnym oczom. W człowieku wydobytym z komory, który teraz odzyskał przytomność, rozpoznali Rubcowa. Drugiego Maja Rubcowa! Spoglądali oszołomieni to na jednego Maja, to na drugiego.

— Tak, tak, właśnie tak — zdławionym głosem wyrzekł Maj przysuwając się do Sobowtóra. — To właśnie znaczy trafić na wielką prognozę!… Jego oczy gorzały. Zwrócił się do Sobowtóra: — Co dalej? a Sobowtór nie odpowiedział od razu. Przygładził pomięty kitel, przy którym, podobnie jak przy kitlu Maja, brakowało środkowego guzika. Spokojnie, jakby przypominaj ąc sobie, powiedział:

— Teraz oni pobiegną opowiedzieć kierownictwu o tym, co się zdarzyło, lecz pozostawią tu tego chłopaka.

— Czy mam z nimi pójść? — spytał Maj.

— Nie, na razie zostań.

Joss ochłonąwszy z pierwszego zdumienia zapytał:

— Co się dzieje, Rubcow?

— Nie bierzcie tego poważnie, to zabawa — odparł Sobowtór.

— Rzeczywiście, trzeba zreferować Barkłajowi — nerwowo powiedział Klimow. — Chodźmy, potrzebny świadek — zwrócił się do Jossa, strażnikowi zaś polecił: — Wy zostaniecie tutaj.

Odeszli oglądając się raz po raz. Lekarz, który wyraźnie czuł się nieswojo, oddalał się za nimi. Strażnik, półżywy, stał w drzwiach.

Sobowtór usiadł przy stole, ruchem ręki wskazał Majowi krzesło i powiedział cicho:

— Próżniaki osłupiały!

— Rzecz jasna! Wśród nich i ja. Do komory… jutro?

— Rozumie się, według prognozy.

— Kto wejdzie? — spytał wciąż jeszcze oszołomiony Maj.

— Idiotyczne pytanie — uśmiechnął się Sobowtór — ale, zdaje się, ja je zadałem.

— Tak, tak, oczywiście — szybko odparł Maj — ja.

— Teraz ty stąd szybciutko odejdź, a ja postaram się przekonać próżniaków, że to była halucynacja. Z początku tak trzeba.

Maj zdjął kitel.

— Dokąd mam iść?

— Najpierw się przespaceruj, narób głupstw — Sobowtór wpakował kitel Maja do szuflady stołu. — Potem idź do Lity, uprzedź ją i poproś o efektowną publikację. Tak, zawiadom Saszę i Jurę, niech zarezerwują sobie wolny wieczór, zresztą lepiej będzie, jeśli do nich zatelefonuję.

— Dobrze — wyszeptał Maj. — A czy ten strażnik mnie stąd wypuści?

— Przywołam go, a ty się szybko wyniesiesz. Przez portiernię nie przechodź, wyskocz oknem z pierwszego piętra frontowego korytarza. — Podniósł głos: — Hej, przyjacielu, chodźże no tu!

Chłopak bojaźliwie zbliżył się do stołu. Maj zerwał się z miejsca i skoczył do drzwi. VETO BARKŁAJA

— Stój! — krzyknął Sobowtór, kiedy strażnik rzucił się za uciekającym Majem. — Stój! Rozkaz był kategoryczny, chłopak zamarł więc niezdecydowany. Sobowtór rzekł:

— Podejdź!

Strażnik podszedł posłusznie. Był uległy jak w hipnozie.

— Czego wy tu w ogóle szukacie? — spytał Sobowtór.

— Wykonuję polecenie — wyszeptał chłopak.

— Jakie polecenie?

— Pilnuję was… obydwu.

— Czy potraficie liczyć do dwóch?

— Potrafię.

— Ile osób znajduje się przed wami?

— Jedna — powiedział chłopak — a druga…

— Tak, właśnie — przerwał Sobowtór — do pracy, a tym bardziej do pilnowania, należy przychodzić w trzeźwym stanie i przy zdrowych zmysłach. Kiedy dwoi się w oczach, trzeba pozostać w domu. Zrozumiano?

— Tak, ale…

— Jesteście wolni. Odejdźcie!

Chłopak popatrzył nieprzytomnym wzrokiem na Sobowtóra, niezręcznie odwrócił się i wyszedł. Sobowtór wstał, sprawdził nakrętki na zaciskach komory. Usiadł znowu przy stole, otworzył teczkę z papierami. Do drzwi zapukano.

— Wejść! — krzyknął Sobowtór.

Wszedł Klimow, Joss i profesor Barkłaj.

— Dzień dobry! — powiedział profesor. — Co się tu u was dzieje?

— Dzień dobry! — odrzekł Sobowtór i wskazał arkusze papieru le żące na stole. — Właśnie studiuj ę pracę Elkinda. — Zachowywał się jak podczas tradycyjnych porannych obchodów szefa. — U Elkinda są pewne ciekawe idee, tymczasem bez fizyki, czysto matematyczne. — Podał profesorowi zapisane arkusze.

— Aha! — odezwał się niezdecydowanie profesor, wlepił wzrok w;papier i pytaj ąco spojrzał na swoich towarzyszy. Po krótkiej pauzie Klimow zapytał:

— Kolego Rubcow, gdzie wasz sobowtór?

— Go takiego? — Sobowtór sprawiał wrażenie, jakby nie zrozumiał pytania.

— Darujcie, kolego Rubcow — rzekł Klimow — przed dziesięciu minutami my wszyscy wraz z wami uczestniczyliśmy w bardzo dziwnym zdarzeniu. Z tej komory wyj ęto człowieka, który okazał się waszym sobowtórem…

— O — przerwał mu Sobowtór i uśmiechnął się. — Przecież wam powiedziałem, że to zabawa. Żart! Zapomnijcie o tym.

— Jakiż u diabła żart! — wybuchnął Klimow. — Przestańcie się mądrzyć, Rubcow.

— Dobrze, proszę mi wybaczyć — uśmiechnął się Sobowtór — nie przypuszczałem, że nie zrozumieliście dotychczas…

— Czego nie zrozumieliśmy?! — wykrzyknął Joss.

— Spokojnie, spokojnie! Nie trzeba mnie było nazywać psychopatą i przepowiadać mi zwolnienie; mam bardzo ostry słuch. — Z wyrzutem popatrzył na Klimowa. — Zrewanżowałem się wam małym seansem zbiorowej hipnozy. Nie przypuszczałem, że weźmiecie to tak serio i pójdziecie poskarżyć się szefowi. — Zwrócił się do Barkłaja: — Bardzo przepraszam, panie profesorze, zapewne przeholowałem naczytawszy się Czandrasekara.

— Ale był przecież grom, przybiegł chłopak ze straży i lekarz… — zaoponował Joss.

— Na początku rzeczywiście z lekka pogrzechotałem tym futerałem — Sobowtór wskazał na blaszany pojemnik pod małym kondensatorem — no i zbiegli się wszyscy. — Popatrzył na Jossa. — Proszę mnie więcej nie nazywać psychopatą, tym bardziej że to po części prawda. I nie trzeba z błahostkami biegać na skargę.