— Tfu! — machnął ręką Joss. — Ale macie charakter!
— To chuligaństwo — odezwał się profesor. — Chuligaństwo w murach instytucji naukowej.
— Panie profesorze — powiedział szybko Sobowtór. Jeśli ma pan pół gadziny czasu, ponownie proszę o wysłuchanie mojej teorii. To bardzo ważne. Zapewniam pana, że wszystkie kontrargumenty udało mi się obalić, wnioski uzyskuje się przedziwne…
— Proszę wybaczyć — szorstko przerwał Sobowtórowi profesor — ale maje zdanie o tym galimatiasie pan zna. Toteż w moim zakładzie żadnego, rozumie pan, żadnego rozprawiania o tym nie będzie. Zawracanie głowy! Gdzie indziej — profesor szybkim gestem wskazał Sobowtórowi drzwi — gdzie indziej, chociażby w tak ulubionym przez pana Instytucie Przestrzeni, może pan pleść do woli, ale bez powoływania się na nasz instytut i mój zakład!
— Rozumiem… a szkoda. Byłoby prościej… Zresztą niczego innego się nie spodziewałem…
Barkłaj majestatycznie skierował się ku drzwiom, lecz odwrócił się, zanim do nich doszedł.
— I jeszcze usilnie proszę, by pan więcej nie wyczyniał sztuczek. To nie cyrk, tylko Instytut Badania Próżni. Sobowtór statecznie wyszedł za profesorem. W korytarzu usiadł przy stoliku z telefonem. Nakręcił numer:
— Greczysznikow… Tu Maj drugi, nie wiem nawet, jak się nazwać… Nastąpiło rozdwojenie i powrót… W ogóle, Sasza, dokonało się to szybciej niż można było przewidywać… Wieczorem zobaczysz, bądź wolny… Powiedz Briggemu… Przekonasz się…
Przechodzący przez korytarz Klimow usłyszał ostatnie słowa tej rozmowy. Zaniepokoił się i żałował, że początek puścił mimo uszu. Postanowił, że w przyszłości nie pozwoli sobie na takie uchybienie.
Jak ustalił Klimow, punktualnie o pierwszej Rubcow wyszedł na obiad. Siedział przy jednym stole z dziewczętami, z hali maszyn, był wesół i zachowywał się niewymuszenie.
O pierwszej czterdzieści Rubcow powrócił do pracowni. Przechodząc przez pokój Klimowa i Jossa rzekł:
— Cześć próżniakom! Niech żyje czarna magia!
Potem zamknął się w swoim gabineciku. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd huki, zgrzyty, syczenie i inne odgłosy, na które Klimow i Joss już nie reagowali, dźwięki te były bowiem zwyczajne. Nic wykraczającego poza normę. Koło drugiej jeszcze raz zadzwonił telefon. Klimow poszedł do aparatu. Głos podobny do głosu Rubcowa poprosił Rubcowa. Klimow przywołał Sobowtóra i tym razem zdołał podsłuchać wszystkie jego odpowiedzi, ale się rozczarował. Były to same błahe zdania:
— Cóż robić, czekaj… Przyjść mniej więcej o trzeciej… Nie chciałem cię denerwować… Pozdrów Litę… O piątej Przyjdę…
O czwartej trzydzieści Sobowtór poszedł do domu. Opuścił instytut przez portiernię, powiesiwszy jak należy na tablicy klucz do swego gabineciku i okazawszy wartownikowi przepustkę — dokładnie tak samo, jak to zawsze robił Rubcow.
GAZETA
Wkrótce po odejściu Sobowtóra Klimow przemknął się do portierni i chyłkiem jak złodziej zdjął z tablicy klucz od gabinetu Rubcowa. Ze znudzoną miną przedefilował przez korytarz nie zwróciwszy uwagi na pytające spojrzenie wybierającego się do domu Jossa, szczęknął zamkiem i znalazł się w zakątku Rubcowa.
W pokoiku panował idealny porządek. Pulpit aparatury kondensacyjnej był nakryty ruchomą szybą. Urządzenie było włączone. Na pulpicie za szybą żarzyły się pomarańczowe oczy kontrolnych lampek neonowych.
Klimow spróbował wysunąć szuflady stołu — nie udało się, były zamknięte. Klimow przysiadł na krześle, by odsapnąć. Wtem usłyszał wysoki, drżący, a raczej bulgoczący świst, bardzo cichy i nie wiadomo skąd dochodzący. Klimow wstał rozglądając się uważnie. Bezgłośnie., na palcach chodził po pokoju, przysiadał, prostował się. Wreszcie skierował się ku tylnej stronie pulpitu. Nad samą podłogą zobaczył szufladę, która też była zamknięta. Klimow włożył do zamka klucz od drzwi gabinetu i okazało się, że klucz pasował. Wysunąwszy szufladę ujrzał to, co wydawało te świszczące i bulgoczące głosy — czarny przyrząd stojący na dnie szuflady.
— Przyrząd miał perforowaną pokrywę, przez którą widać było dużą elektronówkę generacyjną. Dokoła tłoczyły się bloki mikro-modulatorów. Jak można było sądzić z wyglądu, był to generator 'komutacyjny wytwarzający kilka dziesiątków, a może nawet setek stabilnych fal harmonicznych SBC. Klimow nie mógł zrozumieć, do czego służy takie urządzenie w aparaturze kondensacyjnej.
Pochylił generator i w jego dolnej części zobaczył tarczę z liczbami, które na pewno nie oznaczały megaherców, ponieważ podziałka była wyskalowana w układzie dwunastkowym. Przy skali błyszczał symbol „T”, starannie i pięknie wymalowany białą emalią. Tuż obok wmontowany był malutki oscylograf, na którego ekranie jaśniała jaskrawozielona figura podobna w zarysie do spinacza biurowego:
Klimow odłożył przyrząd na miejsce. Poruszył kable. Jeden, cienki, prowadził od generatora w górę, do pulpitu, drugi, gruby — do aparatury. Nagle ogarnęła go przemożna chęć wyszarpnięcia owego grubego kabla, wyrwania go, zepsucia tajemniczej pracy Rubcowa! Pracy, o której ten ani słowa nie mówił swoim najbliższym kolegom i którą zapewne prowadził bez wiedzy szefa.
— Andrzej, gdzie jesteś? — głośno spytał Joss niespodziewanie wszedłszy do pokoju.
Klimow drgnął, wyprostował się.
— A co? — zapytał drżącym głosem.
— To świństwo, wtykać nos w cudzą robotę, diabli wiedzą, po co… Wyjdź stąd!
Joss zbliżył się w momencie, kiedy Klimow trącił nogą szufladę i zatrzasnął ją. Ale zaraz schylił się i otworzył ją znowu. Czarny generator znów zaświstał, zabulgotał, na ekraniku zamigotała zielona pętla. W szufladzie nie było nic oprócz przyrządu. Jedynie z boku, w szparze leżała zwinięta w rulon gazeta. Klimow wyciągnął gazetę.
— Na co ci to potrzebne? — odezwał się Joss. — To podłe!
— O… gazetkę sobie poczytamy — palnął Klimow, co mu ślina na język przyniosła. — A gazetkę…
— Nie wygłupiaj się. Drań jesteś i koniec, a ja nawet nie wiedziałem.
Klimow demonstracyjnie rozwinął gazetę.
— Poczytamy, dowiemy się nowin — mówił z nienaturalną brawurą.
— Jakie tam u diabła nowiny — powiedział Joss zaglądając przez ramię Klimowa. — To zeszłoroczna gazeta.
— Zobaczymy… — zaczął Klimow, ale utknął. Przez pół minuty osłupiały gapił się w gazetę, wreszcie wykrztusił ochryple:
— Mikołaju, który dziś jest?
— Dwudziesty ósmy. Dwudziesty ósmy września. A gazeta jest z dwudziestego dziewiątego ubiegłego roku.
— Ubiegłego? Zobacz tu! — Klimow dźgnął palcem w datę wydrukowaną grubo obok nagłówka.
Joss spojrzał, popatrzył na Klimowa, spojrzał znowu… — To gazeta z jutrzejszego dnia tego roku! — wyszeptał Klimow.
FATALIZM
Maj postąpił tak, jak radził Sobowtór. Wybiegł z pracowni, zszedł po schodach na pierwsze piętro. Korytarz był pusty. Cicho otworzył okno, rozejrzał się i ostrożnie wlazł na gzyms podokienny. Okno było wysoko. Musiał zsunąć się w dół zwisając na żelaznej futrynie i dopiero potem skoczyć.
Z małego dziedzińca prowadziła na ulicę otwarta brama. Odwrócony do Maja plecami dozorca ciągnął ku bramie węża do wody. Nagle położył węża na ziemi i obejrzał się. Maj poważnie kroczył ku wyjściu czując lęk i uciechę jak chłopiec, który wkradł się do cudzego ogrodu. Dozorca podejrzliwie patrzył na Maja, a kiedy ten go mijał, zawołał: