Popatrzył na mnie zdumiony.
— Przepraszam pana najmocniej. Co za podobieństwo… Byłem święcie przekonany, że mam przyjemność z sir Geraldem Lattery.
Teraz ja z kolei stanąłem jak wryty.
— Moje nazwisko istotnie brzmi Gerald Lattery, ale po prostu „pan”, nie „sir”.
Mój rozmówca był wyraźnie zmieszany.
— Naturalnie. Co za głupota z mojej strony. — Rozejrzał się dokoła. — Czy moglibyśmy tu gdzieś zamienić na osobności parę słów?
Zawahałem się, ale tylko na chwilę. Był to niewątpliwie człowiek kulturalny, wykształcony. Wyglądał na prawnika. Z całą pewnością nie był pod gazem ani coś w tym rodzaju. Ponieważ byliśmy blisko restauracji „Pod Bykiem”, weszliśmy do hallu. Było prawie pusto. Nieznajomy nie przyjął mojego zaproszenia na drinka. Usiedliśmy więc w hallu.
— Czym mogę panu służyć, doktorze Gobie? — zapytałem.
Zawahał się speszony. A potem zaczął mówić, jakby podjął nagłą decyzję:
— Chodzi mi o Tawię, sir… panie Lattery. Pan zapewne nie ma pojęcia, jak poważne może mieć ta sprawa konsekwencje. To nie tylko kwestia mojej odpowiedzialności, pan rozumie — chociaż i ten problem niepokoi mnie ogromnie chodzi przede wszystkim o skutki, których nie sposób przewidzieć. Ona naprawdę koniecznie musi wrócić, zanim stanie się nieszczęście. M u s i, panie Lattery.
Obserwowałem go pilnie. Szczerość tego człowieka nie ulegała dla mnie wątpliwości; jego troska była autentyczna.
— Ale, doktorze Gobie… — zacząłem.
— Rozumiem, że może to być dla pana bardzo trudne, ale zaklinam pana, niech pan jej to wyperswaduje. Już nie tylko dla dobra mojego i jej rodziny — dla dobra wszystkich. Trzeba naprawdę bardzo uważać; skutki najmniejszego nawet fałszywego posunięcia są nie do przewidzenia. Musi być porządek, harmonia. Wystarczy, że jakieś małe ziarenko padnie nie tam, gdzie trzeba i — kto wie, co może z tego wyniknąć? Dlatego bardzo pana proszę… niech pan ją spróbuje przekonać…
Przerwałem mu, ale bardzo łagodnie, bo — oboj ętne, o co mu chodziło — była to dla niego niewątpliwie sprawa wielkiej wagi.
— Chwileczkę, doktorze Gobie. Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka. Nie mam zielonego pojęcia, o czym pan mówi.
Zawahał się. Po jego twarzy przemknął wyraz bezradności.
— Pan… — zaczął i po chwili zamilkł marszcząc czoło. Pan chyba nie chce powiedzieć, że pan jeszcze nie zna Tawii?
— Przykro mi, ale naprawdę nie. Nigdy nawet o nikim takim nie słyszałem — zapewniłem go.
Wydawał się zupełnie zdezorientowany i zrobiło mi się go żal. Ponowiłem propozycję drinka. Ale potrząsnął tylko głową; widziałem, ze zaczyna przychodzić do siebie:
— Przepraszam pana najmocniej — powiedział. — Rzeczywiście musiała zajść jakaś pomyłka. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, panie Lattery. Pewnie wziął mnie pan za pijanego. Ale tak mi trudno to panu wyjaśnić… Najlepiej niech pan o tym wszystkim zapomni. Po prostu zapomni.
Z tymi słowy wyszedł, jakby zagubiony. Byłem zaskoczony tym wszystkim, ale nazajutrz czy może w ciągu najbliższych dwóch dni zastosowałem się do rady doktora Gobie — a przynajmniej tak mi się wydawało.
Po raz pierwszy zobaczyłem Tawię w parę lat później, ale oczywiście nie wiedziałem wtedy, że to ona. Wyszedłem właśnie z restauracji „Pod Bykiem”. Po High Street kręciło się mrowie ludzi, ale jak tylko położyłem rękę na klamce samochodu, natychmiast zdałem sobie sprawę, że na chodniku po drugiej stronie ulicy ktoś stoi i patrzy na mnie badawczo. Podniosłem wzrok i nasze oczy się spotkały. Oczy miała piwne.
Była wysoka, szczupła, przystojna. Nie powiedziałbym ładna, to było coś więcej. Nie spuszczałem z niej wzroku. Miała na sobie zwykłą tweedową spódnicę i ciemnozielony sweter robiony na drutach. Jej pantofle natomiast były dość dziwne; na niskich obcasach, ale jakieś ozdobne — nie pasowały do całości. Nie tylko to zresztą raziło w jej powierzchowności, tyle że z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero potem zorientowałem się, że chodzi o jej uczesanie — bardzo twarzowe, ale trochę jakby niemodne. Mówi się wprawdzie, że cóż — włosy jak włosy, a co fryzjer to inna ręka, ale to nieprawda. Każda epoka ma swój styl; wystarczy tylko spojrzeć na pierwsze lepsze zdjęcie sprzed trzydziestu lat. I otóż właśnie zarówno jej pantofle, jak i uczesanie nie pasowały do reszty.
Przez chwilę stała jak zahipnotyzowana, bez uśmiechu. Po czym, jak gdyby nie zdążyła się jeszcze obudzić ze snu, zrobiła krok do przodu, żeby przejść przez ulicę. W tym momencie zegar na ratuszu zaczął bić. Spojrzała na niego i na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Odwróciła się nagle i zaczęła biec ulicą jak Kopciuszek uciekający z balu.
Wsiadając do samochodu zastanawiałem się, z kim mogła mnie pomylić. Byłem zupełnie pewny, że nigdy przedtem jej nie widziałem.
Nazajutrz barman stawiaj ąc przede mną piwo powiedział: — Pytała o pana jakaś młoda osoba. Znalazła pana? Podałem jej pana adres.
Potrząsnąłem głową.
— A kto to taki?
— Nie przedstawiła się, ale… — barman zaczął ją opisywać.
Przypomniała mi się dziewczyna z drugiej strony ulicy. Kiwnąłem głową.
— Widziałem ją przez ulicę. Zastanawiałem się, kto ta może być — powiedziałem.
— Odniosłem wrażenie, że ona pana bardzo dobrze zna.
„Czy to był pan Lattery ten pan, który tu siedział?” — pyta mnie. „Tak” — powiedziałem — „był tu i pan Lattery”. Skinęła głową i zastanowiła się. „On mieszka w Bagford House, prawda?” — pyta. „Nie — mówię — proszę pani, tam mieszka major Flacken. Pan Lattery mieszka w Chatcombe Cottage”. Na to ona, gdzie to jest, więc jej powiedziałem. Chyba pan nie ma nic przeciwko temu? Wyglądała na bardzo przyzwoitą panienkę…
Uspokoiłem go.
— I tak by dostała mój adres, gdyby chciała. Ciekawe, że pytała właśnie o Bagford House… Chętnie bym tam zamieszkał… gdybym miał pieniądze oczywiście.
— Niech pan się pospieszy. Stary major bardzo się ostatnio posunął — powiedział barman.
Ale nic z tego wszystkiego nie wyszło. Obojętne, po co był dziewczynie mój adres, nie zjawiła się więcej, a ja zapomniałem o całej sprawie.
W jakiś miesiąc później zobaczyłem ją znów. Tak się utarło, że raz czy dwa w tygodniu jeździłem sobie konno z pewną dziewczyną, Marjorie Cranshaw, po czym odwoziłem ją do domu. Wracaliśmy zazwyczaj jedną z tych wąziutkich uliczek o wysokich poboczach, na których ledwie mogą się minąć dwa samochody. Na zakręcie musiałem zahamować i właściwie się zatrzymać, ponieważ nadjeżdżający z przeciwka duży wóz, który właśnie wyprzedził pieszego, zajmował całą szerokość jezdni. Samochód zjechał trochę na bok i jakoś się koło mnie przecisnął. Wtedy spojrzałem na owego pieszego i stwierdziłem, że to tamta dziewczyna. Poznała mnie w tym samym momencie i zrobiła taki ruch, jak gdyby zamierzała do mnie podejść. Zawahała się na chwilę, ale najwidoczniej zaraz podjęła decyzję, bo przeszła przez jezdnię i ruszyła w moją stronę. Nagle zobaczyła siedzącą koło mnie Marjorie i rozmyśliła się, niezbyt zręcznie udając, że wcale nie miała zamiaru do mnie podejść. Wrzuciłem bieg.
— O! — powiedziała Marjorie bardzo wścibskim tonem, co miało niewątpliwie oznaczyć: „kto to był”?
Wyjaśniłem jej, że nie wiem.
— Ale ona znała cię z pewnością — odparła Marjorie niedowierzająco.
Zirytował mnie jej toń. Ostatecznie nie jej sprawa. Nie odezwałem się więcej.
Ale Marjorie nie dawała za wygraną.
— Pierwszy raz ją widzę — powiedziała.
— Może jakaś turystka. Pełno ich teraz się kręci.