— To niemożliwe — powiedział Barkłaj bezapelacyjnie. — Oczywiście, oczywiście — śpiesznie potwierdził Klimow — niewątpliwie.
— Wobec tego leży przed nami falsyfikat. Co jeszcze? Klimow osiągnął to, do czego dążył — właściwe określenie wynikające z żelaznej logiki wnioskowania. Jasne: falsyfikat! Pożałował, że tak prosta i celna myśl nie przyszła mu do głowy. Skoro jednak falsyfikat, pomyślał błyskawicznie Klimow, to… Zaczął szybko mówić:
— Tego fałszerstwa dokonał nie kto inny, tylko sławetny Maj Rubcow, w celu skandalicznego zwrócenia uwagi publicznej na swoje bzdurne idee, w celu zdyskredytowania naszego zakładu, którego pan jest kierownikiem. Tę, że tak powiem, gazetę zdołał on prawdopodobnie jakimś sposobem wydrukować, śmiem przypuszczać, że w większej ilości, i będzie ją rozpowszechniać wśród naszych pracowników, a także poza instytutem… Wystarczy, by pan spojrzał, co tu wydrukowano na trzeciej stronie. Proszę, panie profesorze… — I znowu podał gazetę Barkłajowi.
Z dołu trzeciej kolumny wprost na profesora patrzyła twarz Klimowa sfotografowanego w całej okazałości, z portfelem w ręku i zdetonowaną miną. Pod zdjęciem widniał napis: „Złodziej tajemnic”, a obok reprodukcja tej kolumny dziennika, którą właśnie Barkłaj trzymał przed sobą. Podpis: „Oto cud”. Z prawej zaś jeszcze jedno zdjęcie — dwóch identycznych Rubcowów, a między nimi miła dziewczyna wszyscy troje uśmiechnięci. I podpis: „Sprawca niezwykłego zdarzenia, doktor nauk matematyczno-fizycznych M. Rubcow, jego sobowtór i autorka reportażu, reporter A. Uskowa”.
Wszystko to Barkłaj oglądał spokojnie i w milczeniu. Błyskając złotą oprawą włożył okulary i zaczął czytać artykuł, umieszczony pod fotografiami i zatytułowany „Pamiątka z przyszłości”. Podtytuł brzmiał: „Reportaż o zdumiewającym wydarzeniu naukowym”.
Dopóki profesor czytał, Klimow nie spuszczał szefa z oka położywszy pokornie dłonie na kolanach.
Barkłaj zdjął okulary i schował je do futerału.
— A więc jest pan przekonany, że to falsyfikat?
— Właśnie! — odpowiedział Klimow — właśnie falsyfikat.
Barkłaj zastanawiał się przez chwilę, potem rzekł:
— Ponieważ jest to falsyfikat dotyczący nie tylko nas, ale i gazety, redakcja zapewne odpowie nań morderczym felietonem, i to bezzwłocznie, po prostu jutro, w dzień fałszerstwa. Krótko mówiąc, niech pan działa.
— Zgadzam się zupełnie. Co mam zrobić, panie profesorze?
— Nie tracąc ani chwili biec do redakcji.
— Rozumiem — Klimow nie zdradzał szczególnego entuzjazmu. — Może pan poparłby to swym autorytetem?…
— Więcej samodzielności, panie Klimow. Ale, ale, skąd pan ma tę gazetę?
— Ee… e… Rubcow zgubił przechodząc przez nasz pokój. — Aha! No to… życzę powodzenia. — Barkłaj otworzył przed Klimowem drzwi na schody.
SOBOWTÓR W DOMU
Maj wrócił do domu. Skrzypienie drzwi wej ściowych wydało mu się dalekie i na wpół zapomniane, jak gdyby od rana upłynął miesiąc. Przygotował kilka kanapek, nakrył do stołu na dwie osoby, zagotował wodę na kawę. Trochę już zmierzchało. Maj z przykrością stwierdził, że dzień minął bez sensu, że dopuścił się tego niepotrzebnego wyskoku, a później prowadził bezpłodne rozmowy. Przed nim tylko wieczór i noc… Nieoczekiwanie wszedł Sobowtór.
— Wiem, czym się martwisz. I to niepotrzebnie…
— No, pociesz mnie — rzekł Maj i nalał sobie i Sobowtórowi kawy.
— Jedz — Sobowtór odsunął kanapki. — Niedawno jadłem obiad, a ty cały dzień biegasz głodny.
— Tak jak ty wczoraj.
— Pocieszać cię nie zamierzam — Sobowtór pociągnął łyk kawy.
Zadzwonił telefon. Sobowtór podniósł słuchawkę.
— Dobry wieczór, Joss… — Maj ze zdumieniem usłyszał, jak Sobowtór nazwał rozmówcę szlachetnym człowiekiem, jak powiedział, że Klimow popełnił jakąś kradzież… Dopytywać się nie miał ochoty, wszystkiego dowie się później. Z pewnością. Taki jego los. Los…
Maj pogryzał kanapki z serem i rozmyślał, czymże ostatecznie jest los. W jakim stosunku do siebie pozostają prawidłowość i przypadek, fatalizm i twórczość?…
— W bardzo prostym stosunku — odezwał się Sobowtór. — Pamiętasz swoje myśli?
— A jakże! Teraz przypominasz sobie, że w lodówce masz pasztetową.
— A rzeczywiście! — Maj wyciągnął pasztetową, zdjął skórę, pokrajał i zaczął jeść bez chleba. — No, a jaki jest stosunek fatalizmu do twórczości?
— Głupie pytanie. Nie ma żadnego fatalizmu, jest wyłącznie twórczość. W przeciwnym razie my obaj nie mordowalibyśmy się z tą sprawą, tylko wylegiwali na tapczanie. — A może by rzeczywiście poleżeć?
— Ja ci poleżę! Kończże wreszcie swoj ą wątrobianą ucztę. — Mógłbyś się nie rządzić! — Maj lekko uderzył w kark Sobowtóra, który się natychmiast zrewanżował.
— Daj rękę! — rzekł Sobowtór.
Oparli łokcie na stole i sczepili dłonie. Ich twarze nabiegły krwią, mięśnie naprężyły się do ostateczności. Wreszcie i Maj nie wytrzymał, jego ręka powoli opadła na stół.
— Chłopaczku! — uśmiechnął się Sobowtór. — No dobrze.
Znowu,zadzwonił telefon. To Sasza Greczysznikow.
— Dlaczego nie dzwonisz? Zaraz będziemy, ja i Brigge. — Instytut Przestrzeni jest poruszony — szepnął Sobowtór do Maja i powiedział do telefonu: — Pędźcie do redakcji dziennika „Życie”, odbędzie się tam konferencja prasowa!… Tak, tak, będziemy obaj.
— Maj — rzekł Maj, kiedy Sobowtór położył słuchawkę — przecież nic nie udało mi się zorganizować. Lita nie uwierzyła, wiesz?
— Wiem. Ale mimo wszystko jest przygotowana i to wystarczy. Jedziemy.
Wstali niemal równocześnie, niemal równocześnie poprawili włosy rzucaj ąc takie same spojrzenia w lustro, skąd spojrzały na nich dwie identyczne pary oczu. Dwóch mężczyzn o dwóch jednakowych twarzach, jednakowych postaciach, w jednakowych ciemnoszarych garniturach. Pozy, jakie przybrali, także były jednakowe. Maj po raz pierwszy zobaczył to na własne oczy. Zrobiło mu się nieswojo.
— Okropne!… — Potrząsnął głową. — Koszmar!
— Nic okropnego — powiedział Sobowtór. — Wszystko normalnie.
Maj sięgnął po płaszcz.
— Zostaw — rzekł Sobowtór. — Ja nie mam palta. Albo raczej ty.
— Cholera!…
— Dobra. Bez palta bardziej efektownie.
Przed bramą stała taksówka. Siedział w niej Joss i rozliczał się z kierowcą.
— Poczekajcie! — krzyknął Sobowtór. — Zaraz pojedziemy dalej.
Joss odwrócił się i zamarł. Monety wypadły mu z rąk. — Nic, nic, panie Mikołaju — dodał mu otuchy Sobowtór. — Nie uległ pan halucynacji i nie było jej rano. Proszę nam wybaczyć. To wszystko bardzo proste: dziś rano wróciłem z dnia jutrzejszego…
W REDAKCJI
Lita była zgnębiona. Nie rozumiała, co się stało z Majem. Praca leciała jej z rąk, tekst, który powinna czytać, stracił dla niej sens. Zbierało się jej na płacz.
— Koleżanko Uskowa, odcinek na trzecią kolumnę! wrzeszczał wbiegając dyżurny redaktor.
— Zaraz, zaraz — odpowiedziała Lita i znowu zagłębiła się w korekcie.
Ale nadal nie rozumiała czytanych zdań.
Wyszła na korytarz. Zatrzymała się przy oknie. Było zimno. Z uchylonego okna wiało. Tam, u wejścia na skwer, przed godziną spotkała się z Majem. Czuła, iż źle się stało, że tak szybko i łatwo odeszła od niego… Trzeba było wypytać go, spróbować zrozumieć.